środa, 28 lutego 2018

Figurkowy Karnawał Blogowy XLII - Wielkie Konflikty



Gospodarzem aktualnej edycji jest Potsiat, a ja wracam dziś do publikowanej już na blogu opowieści o apokaliptycznym starciu krasnoludów ze Skavenami i upadku Karak-Azul w czasach końca Starego Świata. Tekst powstał w ramach mini cyklu Pocztówki z Czasów Końca, jednak idealnie pasuje do aktualnej edycji FKB. To z cała pewnością było wielkie starcie, także z powodu obecności jednej znaczącej postaci ;-) Zachęcam do wygospodarowania kilkunastu minut, zrobienia sobie dobrej herbatki i poczytania - spora dawka militarnej fantasy i moje epitafium dla mężnych krasnoludów, zapewne nie wszyscy czytali.

Żeby nie poprzestać na samym odgrzaniu kotleta chciałem Wam także pokazać model skavena z dodatku do Shadespire, dzisiaj w nieco innej roli. Ten zaciekły szczurzy wojownik być może był jednym z anonimowych uczestników opisanych poniżej zmagań, pchanym do boju bardziej przerażeniem niż oddaniem sprawie czy wiarą w zwycięstwo.  Być może padł nawet od ciosu Ardrada. Któż to wie ...


Ps. Jeśli komuś spodobał się tekst to pozostałe są dostępne na blogu: (I: Ostatnia Noc, II: Chwalebny dzień, IV: Zgromadzenie). Wszystkie są moim hołdem dla Starego Świata, który przemierzałem w dziesiątkach przygód, i który oficjalnie odszedł w niebyt. 





Upadek Karak-Azul

Ardrad biegł i przeklinał, w każdy znany sobie sposób wszystkich, których winił za swoje położenie. Lista była długa i zaczynała się od jego bezpośredniego przełożonego, dobrego żołnierza, lecz marnego polityka niepotrafiącego się przeciwstawić sugestiom dowództwa, a kończyła na wszystkich znanych mu z imienia biurokratach Głównego Sztabu Planowanie Operacji Strategicznych, tej skostniałej i niereformowalnej bandzie zarozumialców, odpowiedzialnej w jego mniemaniu za katastrofę, której był właśnie świadkiem.
Przeklinał też siebie i swoje krótkie zesztywniałe nogi, bo był spóźniony tak bardzo, że aż krew ścinała mu się w żyłach z wściekłości i przerażenia. Przeklinał rzecz jasna wyłącznie w myślach, ponieważ chłodne powietrze fortecy wypełniał gryzący zielonkawy opar, a szersze otwarcie ust groziło zatruciem i mało przyjemną śmiercią. Ardrad był weteranem dziesiątek bitew i setek potyczek, dawno już przestał liczyć powalonym wrogów i otrzymane rany. Nie bał się umrzeć, gdyż wiedział, że zamiast spokojnej śmierci w domu czeka go zgon w boju i nie był to żaden defetyzm tylko zwykła statystyka. Jednak na myśl o śmierci przez uduszenie gazami bojowymi skavenów poczuł zimny uścisk paniki w trzewiach i dudniące pulsowanie w czaszce.  Wstrzymywał wiec oddech i biegł co sił w nogach, chcąc jak najszybciej opuścić zadymioną sekcję korytarzy i dotrzeć do miejsca stacjonowania swojego oddziału. Walczącego teraz bez nominalnego dowódcy i zapewne przeciw przeważającym siłom wroga. Niemal błagał, by nie dali się zaskoczyć, tak jak jednostka straży tunelowej, która powinna bronić 16 węzła, a której żołnierze zostali wyduszeni gazem, nim zdążyli pobrać z magazynku maski i je założyć. Gdyby to zależało od niego mieliby je przy sobie, ale teoretycznie 16 węzeł był położony w miejscu, w którym nie powinno być wroga podczas pierwszego ataku, był zbyt odległy od zagrożonych miejsc fortecy i nigdy dotąd nieatakowany, zatem nie obowiązywały tu procedury pierwszo-liniowe. Maski były w depozycie, który dowódca węzła otwierał dopiero w razie alarmu dla tego sektora. Kiedy alarm został uruchomiony było już za późno. Kilku wojowników, oszołomionych oparem dobito ciosami długich noży o wąskich ostrzach, nieomylny znak, że Karak Azul zostało zinfiltrowane niepostrzeżenie przez grupy skaveńskich zabójców.  
Myśli krasnoluda była równie gorzkie co posmak gazu w jego ustach.
Przez całe wieki żyliśmy w rozleniwiającym i niebezpiecznym przekonaniu, że cokolwiek wymyślą nasi wrogowie na zewnątrz lub pod nami, nie sprosta twardym skałom twierdzy, zbrojom naszych wojowników, magii pradawnych runów, wytworom gildii inżynierów czy wreszcie żelaznej logice naszych taktyk kryzysowych. Utwierdzaliśmy się w tym przekonaniu po każdym zwycięstwie nad skavenami czy orkami. Opuściliśmy co prawda pewne obszary odleglejszych poziomów twierdzy, ale był to tylko celowy manewr dla stworzenia strategicznej głębi. I tak nikt tam nie mieszkał ani nie pracował. Kilometry korytarzy usiane pułapkami i systemami alarmowymi przemierzały jednostki lekkozbrojnych zwiadowców tunelowych. W ciemnościach i ciszy górskich trzewi toczyły krótkie, gwałtowne starcia ze szperaczami skavenów. W razie większego wtargnięcia drużyny wycofywano na świetnie przygotowane punkty obrony położone bliżej centrum twierdzy. Strategiczne połączenia pomiędzy komorami i poszczególnymi sekcjami fortecy zapewniały długie i wąskie przejścia zwane węzłami, których celem było spowolnienie przepływu sił wroga i zablokowanie go, w oczekiwaniu na główne siły. Zawsze chodziło o to aby wciągnąć nieprzyjaciela na swój teren, a potem zadać mu jedno miażdżące uderzenie.
Po każdym zwycięstwie większe przebicia tuneli dokonane przez napastników zawalano, a nawet zatapiano wykorzystując systemy akweduktów doprowadzające wodę z wyższych poziomów i przemyślne prowadnice. Odpowiednio sprawne skoordynowanie działań zapewniał doskonały system łączności. Jak dotąd strategia działała skutecznie.
I dlatego jej nie zmieniano.
Teraz pod jednym, diabolicznie przemyślnym i precyzyjnym ciosem wszystkie założenia posypały się jak domek z kart. Węzły szturmowano z zaskoczenia, z dala od hipotetycznej linii frontu. Kurierów przechwytywano w teoretycznie bezpiecznych tunelach. Łączność awaryjna, kilometry miedzianych tub wkutych w ściany tuneli łącznikowych przenoszących dźwięki dzięki prostym sztuczkom akustycznym, nie działała. Mógł tylko domyślać się, że w kluczowych miejscach kanały komunikacyjne zostały rozkute lub wysadzone i pozatykane. Ujęcia wody sabotowano i cały system zalewowy był sparaliżowany.
Przez długie miesiące Ardrad wysyłał do sztabu alarmujące raporty o konieczności wprowadzenia alternatywnych procedur i większego urozmaicenia wachlarza reakcji obronnych. Prosta żołnierska logika i niezawodna intuicja podpowiadały mu, że wróg wcześniej czy później nauczy się zbyt wiele. Ostatnie lata złudnego spokoju były dla niego ciszą przed burzą, jednak sztab uważał raczej, że „kręgosłup moralny przeciwnika został zdruzgotany, a jego ofensywne zdolności stępione na całe dziesięciolecia”. Akurat. Szczegółowe analizy i statystyki jakie przedstawiał wraz z sugestiami zmian utykały na całe miesiące na różnych szczeblach drabiny decyzyjnej. Cholerna biurokracja. Swoim uporem zyskał tylko tyle, że otrzymał czasowe przeniesienie „do mniej stresującej służby”, oficjalnie celem umożliwienia wyleczenia przewlekłej kontuzji, o co sam zresztą wnosił bezskutecznie trzy lata temu. Jego miejsce zajął jakiś zadufany w sobie nuworysz, protegowany pewnego ważnego oficera ze sztabu, bez żadnego większego doświadczenia.  I bez grama zaufania jego ludzi.
Teraz Ardrad mógł tylko przeklinać własną przenikliwość, gdy mijał wyraźne świadectwa sukcesu napastników. Twierdza w kilka godzin została podziurawiona skaveńskimi topiarkami skał niczym zhufbarski ser. Wiele z tych tuneli nie miało na celu otwarcia drogi inwazji, lecz jedynie odwrócenie uwagi i rozproszenie sił obrońców, zmuszenie ich, by obsadzali częścią swoich oddziałów potencjalne miejsca wtargnięcia głównych sił wroga. Nigdy wcześniej skaveni nie dysponowali tak zaawansowanym i skutecznym wyposażeniem.  Nigdy nie działali w sposób tak skoordynowany i na tak dużą skalę. Nigdy nie byli tak przerażająco skuteczni. Zaczynał się obawiać, że nie będę musieli uczyć się już niczego więcej.
W gęstym, duszącym dymie wbiegł w jeden z korytarzy szczelinowych i zwolnił. W zamyśle budowniczych miały one stanowić doskonałe punkty obrony, gdzie przeciwnik nie mógł wykorzystać przewagi liczebnej nawet jeśli w dużej sile wdarł się do wnętrza twierdzy. W kilkunastu takich kluczowych punktach centralnego poziomu rozlokowano załogi miotaczy płomieni chronione przez drużyny ciężkiej piechoty tunelowej. W wąskich i nisko sklepionych przejściach istoty wyższe niż krasnoludy miały olbrzymie trudności z przemieszczaniem się i skuteczną walką, a dobrze zabezpieczone miotacze płomieni w mgnieniu oka mogły je zamienić we wnętrze hutniczego pieca. Ardrad zwolnił bo wolał aby nikt w tym dymie nie pomylił go ze skavenem i w przypływie euforii nie zapragnął wypróbować skwarecznika, jak załogi pieszczotliwie nazywały swoje maszyny.
W korytarzu natknął się tylko na poczerniałe, dymiące szczątki kilkunastu współbraci. Wyraźne ślady osmaleń oraz liczne odłamki, którymi upstrzone były ściany tunelu aż nazbyt jasno wskazywały na eksplozję boilera. Kilka kroków dalej dosłownie wszedł na grupę skavenów. Niezrozumiała dla niego zagłada załogi korytarza tak go zszokowała, wszak miotacze płomieni nie zawodziły od lat, że w pierwszej chwili ich nie dostrzegł. Potem instynkt wziął górę i ruszył do ataku. Skavenów było czterech i z całą pewnością byli to elitarni szturmowcy. Zaprawienie w bojach rzeźnicy dzierżący ciężkie glewia, odziani w szerokie pancerze i skórzane maski przeciwgazowe, lśniące w ciemności odbitym światłem szklanych soczewek. Byli też dużo więksi niż normalni klan bracia, co akurat w ty przypadku było dla nich znaczną przeszkodą. Nie mogli wyprostować się i użyć pełni swej siły oraz wykorzystać przewagi dłuższego oręża. Szczelne maski doskonale chroniły od gazu, ale jednocześnie bardzo ograniczały pole widzenia. Jego niespodziewane pojawienie się musiało ich zaskoczyć. Pierwszego, odwróconego tyłem i pochylonego nad jednym z ciał, zabił oszczędnym ciosem w podstawę czaszki. Powalony zapewne nawet nie zdarzył zorientować się skąd nadeszła śmierć. Ardrad przeskoczył ciało i kontynuował atak wiedząc, że nie ma za wiele czasu.  Po raz kolejny przeklinał swoja głupotę. Mógł poświecić kilka minut, odnaleźć ciało dowódcy 16 węzła i zabrać jedną z masek.  Drugi ze skavenów odruchowo uskoczył, ale ruch był zbyt gwałtowny, w rezultacie wklinował się w korytarzu i nie zdążył unieść broni. Młot zmiażdżył mu odsłonięte kolano, a kolejny wyprowadzony od dołu cios zdruzgotał szczękę ze stłumionym maską chrupnięciem. Skaven zapląsał przez moment jak wytrącony z rytmu tancerz, potem ciężko zwalił się na posadzkę wśród grzechotu metalu. Ardrad słyszał swój świszczący oddech i czuł jak na jego płucach nieubłaganie zaciska się stalowe imadło, przed oczami zaczęły wirować mu czarne plamy. Nie miał czasu na dłuższe starcie, każdy haust wdychanego powietrza przybliżał go do nieuchronnej śmierci. Pozostali Skaveni zdawali sobie z tego sprawę i nie śpieszyli się, nie zamierzali ułatwiać mu zadania atakiem. Ardrad zaklął szpetnie i zrobił jedyną rzecz jaka mu pozostała. Pochylił głowę, podniósł tarczę i niemal na oślep zaszarżował na kolejnego szturmowca. Nie bał się, że traci wroga z pola widzenia. Gdy było się tak dużym wąski korytarz praktycznie uniemożliwiał uniki, a jedyny sensowny użytek jaki można było zrobić z ciężkiej drzewcowej broni to wykonać pchniecie. Nie musiał więc widzieć, żeby przygotować się na to co zrobi szturmowiec. Usłyszał ostry zgrzyt metalu i poczuł uderzenie, gdy cios ześlizgiwał się nieszkodliwie po tarczy i naramienniku. Ułamek sekundy później podciął przeciwnika i obalił za siebie, słyszał gniewne piski padającego tłumione przez maskę. Nie podnosząc głowy kontynuował szarżę unosząc tarczę wyżej i spychając przed sobą ostatniego skavena. Wielki szczuroczłek był ciężki i silny, ale Ardrad miał impet i wykorzystał niewygodną pozycję szturmowca. Prześliznął się pod ostrzem glewii i wykorzystując swoją wściekłość oraz całą siłę ramion i krótkich, muskularnych nóg pchnął szturmowca. Wprost na stojący z tyłu siepacz, który dostrzegł kilka chwil wcześniej.
Siepacze były beczkowatymi parowymi machinami przemieszczającymi się po szynach korytarzy szczelinowych. Ich pękate bryły wypełniały obrys korytarzy, niemal dotykając ścian i łukowatego sklepienia. Oba końce, skręcone i wyciągnięte jak wrzeciona jeżyły się od długich kolców i świdrów. Te dwie spirale śmierci łączyła odsłonięta platforma na kołach mieszcząca parowy silniki i miejsca dla załogi. Wirująca kolczasta machina śmierci mogła w kilka chwil zmasakrować wroga stłoczonego w korytarzu i wypchnąć szczątki poza tunel jak wielka, upiorna szufla. W centralnej części korytarza zbudowano spore rozszerzenie, które umożliwiało mijanie siepacza, a także niewielką komorę, w której można było go ulokować wraz z opałem i innymi zapasami.
Skaven wrzasnął z bólu, gdy trzy długie skręcone spiralnie kolce przebiły jego pancerz, a ciemna krew trysnął na brudne blachy i posadzkę. Ardrad odwrócił się i zaatakował ostatniego wroga, który zdążył już wstać i próbował dobyć sierpowatego ostrza zawierzonego u pasa. Za późno. Mimo, że zwinny i szybki był wciąż wolniejszy od spadającego na jego głowę młota. Soczewki okularów zmatowiały pokrywając się siateczką drobnych spękań. Krasnolud odepchnął nieporadną, postawioną w oszołomieniu zastawę szturmowca i uderzył ponownie, z rozmachem i mocno. W zupełności wystarczyłby bardziej oszczędny coupe de grace, lecz Ardrad był wściekły i potrzebował się wyładować. Głowa skavena pękła pod ciosem niczym rozgniatany obcasem melon, nogi wierzgnęły spazmatycznie. Zupełnie niepotrzebnie zadał jeszcze jeden zajadły cios rozłupując pancerne blachy napierśnika usiane rudawymi liszajami rdzy.

Wprawnym ruchem rozpiął zapinkę hełmu i zrzucił go na posadzkę. Potem krztusząc się z obrzydzenia zdarł maskę z pyska zabitego, przytknął ją do twarzy możliwie szczelnie i zrobił kilka głębokich haustów. Było to najbardziej cuchnące powietrze jakim oddychał, przesycone smrodem skaveńskiego oddechu, kwaśnym fetorem flegmy i piżmowym odorem zwierzęcego potu.
Uratowało mu życie.
Cisnął maskę za siebie i wybiegł korytarzem do kolejnej sali, gdzie obszerne wymiary pomieszczenia powodowały, że stężenie gazu było dużo mniejsze.
W Komorze Paradnej królowała śmierć. W ścinającej grozą ciszy, w kłębach wirującego dymu i gazu podświetlonych gdzieniegdzie słabym poblaskiem nielicznych lamp rozsiadła się pośród niezliczonych ciał zalegających posadzkę. Syta i zadowolona. Ardrad czuł jej niemą obecność w każdym metrze wielkiego pomieszczenia. Sklepienie Sali roniło ostre niebieskawe światło, strumienie drobnych iskier sypały się z powały rytmicznie jak tętnicza krew. Jeden z prastarych runów ochronnych komory umierał, bogowie tylko wiedzieli jak wielkiej magii przeklętych skavenów musiał się przeciwstawić, że go przemogła. Krótkie rozbłyski magicznego światła wyłaniały z ciemności groteskowe kształty wczepionych w siebie sylwetek, zastygłe w śmiertelnych konwulsjach postacie, dłonie kurczowo zaciskane na rękojeściach broni. Niemal całą powierzchnię Komory wypełniały ciała, czasem leżące pojedynczo, częściej jednak w grupach lub dużych stosach w miejscach, gdzie trwały najbardziej zacięte walki. Ardrad przełknął nerwowo ślinę z trudem otrząsając się z szoku i dużo wolniej ruszył przed siebie. W ciemności, mylony pobłyskami błękitu, łatwo mógł się przewrócić lub pośliznąć na śliskiej posadzce. Idealny cel dla przyczajonego skrytobójcy.
Mijał stosy futrzanych ciał podrygujące upiornym rytmem w sinozielonych oparach gazów bojowych. Hałdy poczerniałych od trucizny kości, od których zatrute mięso odchodziło jak łuski z cebuli, łuszcząc się płatami. Widział oleiste plamy parującego tłuszczu wytopione z pokurczonych ciał zabitych skaveńskimi miotaczami spaczenia, kaskady krwi spływające stopniami centralnego podwyższenia. Odór palonych zwłok odbierał zmysły. Dwa razy musiał się zatrzymać by wymiotować. Bojąc się, że resztki gazu przesycającego powietrze w końcu zbyt go osłabią, zatrzymał się i ostrożnie zdjął skórzaną maskę z twarzy jednego z poległych krasnoludzkich żołnierzy. 
Skaveni gazowali bez opamiętania wszystkich, także swoich wojowników, bo tylko nieliczni z nich mieli odpowiednią ochronę. Zatruwanie walczących to łatwiejszy wybór, jako że skuteczność gazów bywała problematyczna. Można było się przed nimi bronić zakładając skórzane maski z filtrami pełnymi węgla drzewnego, zasłaniając usta namoczoną chustą, można było ograniczyć oddech lub używać  umocowanych do ścian specjalnych tub do zaciągania powietrza z wyższych wysokości, gdzie ciężki gaz nie dochodził w niebezpiecznym dla życia stężeniu. Można było wreszcie zastosować potężne dmuchawy do odpychania gazu od własnych stanowisk. Jednak nie dało się tego wszystkiego skutecznie robić podczas walki. Jeśli musiałeś się bronić nie było czasu na przerwę i podejście do ustnika. Jeśli walczyli też twoi towarzysze nie miał kto obsługiwać miechów. Jeśli miałeś maskę dym gryzł i szczypał w oczy, oczywiście istniały maski okularowe, ale po dłuższym wysiłku szkła parowały i praktycznie uniemożliwiały widzenie. Walczyłeś w końcu na oślep. Albo zdejmowałeś maskę, bo to dawało Ci szansę zabicia jeszcze kilku wrogów nim gaz zrobi swojej. I mogło kupić nieco czasu towarzyszom.
Zabitych skavenów było bardzo wielu, jednak Ardrad nie potrafił ocenić kto wygrał starcie. Stalowobrodzi, których zdobne zbroje rozpoznał pomiędzy hałdami szczurzego truchła mogli bo wybiciu przeciwnika przemieścić się na inny odcinek walk, trwanie w pustym pomieszczeniu pozbawionym krytycznego znaczenia dla obrony nie miało wszak wielkiego sensu, jeśli w innych rejonach twierdzy toczyły się ważniejsze walki. Mogli też zostać wybici do nogi. Nie widział jednak żadnych rabusiów i maruderów grabiących zwłoki. Skaveni nigdy nie byli zbyt zdyscyplinowani, nie wierzył w to, że po zdobyciu sali nie został żaden by obdzierać z dobytku pokonanych. Nie chciał wierzyć. Przełknął ślinę przez chwilę zastanawiając się czy jego oddział wciąż zajmował trudną do obrony Sale Przedsionkową, czy został już przesunięty na wewnętrzne linie obrony. Zły wybór oznaczał długie minuty bezcelowego biegania.
Zadrżał mimowolnie, gdy ciszę rozpruł odległy huk i powolnie narastający świst niczym oddech górskiego wiatru. Powietrze drgnęło zauważalnie szarpiąc smugi gazowych oparów. Karak Azul miało swój własny doskonały system wentylacji. Po otwarciu potężnych klap na szczycie długich szybów huraganowe wiatry przetaczały się korytarzami i salami fortecy oczyszczając powietrze i wyciągając zgromadzony w pomieszczeniach gaz i dymy parowych machin. Ardrad poczuł ulgę, ten dźwięk choć spóźniony dowodził, że twierdza wciąż żyła. Jeśli system działał to znaczy, że został uruchomiony i obrona trwa. Napastnicy tracili element zaskoczenia, gazy można było zneutralizować i przenieść starcie na bardziej obliczalny poziom. Wiedziony raczej intuicją a nie logiczną analizą w końcu dokonał wyboru i ruszył biegiem.
Ze wschodniej ściany smętnie zwisały zwęglone resztki jednego ze sztandarów prósząc drobnymi rozbłyskami żaru. Wielki gobelin, dar krewniaków z Karaz –A – Karak, upamiętniający jedno ze wspólnych zwycięstw sprzed wieków, został zerwany lub spadł i spoczywał na posadce blokując częściowo wyjście. Kaskady ciężkiego materiału zastygły przy masywnym kamiennym portalu jak zakrzepłe fale lawy. Minął je i zagłębił się z szeroki, pusty korytarz.
Po kilku minutach wiedział, że wybrał dobrze. Przed nim wrzała walka, jej wyraźne odgłosy, koncert dźwięków śmierci i triumfu, niosły się coraz wyraźniej.

Korytarz otwierał się szeroką gardzielą na rozległy przestwór naturalnej jaskini, łagodną kaskadą schodów opadał ku przestronnej płaszczyźnie wielkiej Sali Przedsionkowej, gdzie trwały gwałtowne starcia. Ściany tej naturalnej pieczary załamywały się wysoko nad głową krasnoluda, niewidocznym z dołu sklepieniem. Wielkie gazowe lampy, bezstronni i cierpliwi świadkowie, oświetlały piekło i chaos poniżej. Daleko, po drugiej stronie Sali masywne wrota ze stali i gromrilu, mocne jak sam kościec skały, tkwiły wciąż zamknięte na głucho.
Jakiś zbłąkany skaveński wojownik rzucił się na niego u stóp schodów. W jego zwierzęcych oczach nie było nic więcej poza dzikim przerażeniem. Ardrad z łatwością sparował nieporadny cios, huknął atakującego tarczą w korpus, a potem walił w jego zwierzęcy łeb młotem, aż zmienił go w krwawą miazgę. Podniósł głowę by pośród skłębionych dymów, żółtawych grzyw płomieni i zielonych rozbłysków skaveńskiej magii spróbować ocenić sytuację.
Z uśmiechem zauważył, że najbliżej niego walczyła gwardia. Dwa oddziały Stalowobrodych  w szyku równym jak na paradzie powstrzymywały napór skłębionych sił wroga wylewających się z obszernego wyłomu w skalnej ścianie. Trzeci oddział ustawiony nieco z tyłu tkwił nieruchomo, oczekując w rezerwie na rozkaz do działania. Zabrzmiały krótkie gwizdki oficerów i żołnierze kilku pierwszych szeregów naparli na kłębowisko wroga odpychając go nieznacznie, po czym w jednym momencie uczynili krok wstecz na moment odrywają się od przeciwnika. Nim skaveńska fala ponownie uderzyła w mur tarcz wojownicy zwrócili się na chwilę w bok, tworząc w szykach wąskie szczeliny, którymi wśród chrzęstu ocierających o siebie pancerzy przecisnęli się na tyły stalowobrodzi z pierwszego szeregu. Szyk zwarł się natychmiast ponownie, tym razem pierwszym szeregiem byli wojownicy zajmujący dotychczas miejsca za plecami wycofanych. Na tyłach oddziału lekkozbrojni opatrywali rany kontuzjowanym i roznosili bukłaki z wodą. Widział też dmuchawę i kilku krzepkich krasnoludów pompujących niestrudzenie wielkim skórzanym miechem. Nieco wyżej na wąskiej galeryjce przyczaiło się kilkunastu kuszników osłony cierpliwie wypatrujących skaveńskich miotaczy spaczenia czy miotaczy kul gazowych, które mogły okazać się potencjalnie niszczycielskie dla zwartych szyków krasnoludzkiej ciężkiej piechoty.
Czysta poezja dyscypliny.
Ardrad wiedział, że dopóki Stalowobrodzi trzymają front i nie dają się okrążyć mogą walczyć w ten sposób bardzo długo. Nawet gdyby wszyscy żołnierze wałczącego oddziału byli wycieńczeni lub ranni, mogli być stopniowo zastępowani przez elementy rezerwy.  
Dopóki trzymają front nie pozwalają też całkowicie odciąć jego ludzi rozproszonych i walczących prawdopodobnie w dalszej części Przedsionkowej. Wciąż wypatrywał swego oddziału, gdy przez tłuszczę szczuroludzi przedarły się niespodziewanie dwa potężne stworzenia jakich nigdy dotąd nie widział. Wysokie niemal na trzy metry i niemal tak samo szerokie, niekształtne od pokrywających je płyt pancerza, splątanych lin czy może przewodów, upiornie podświetlone zielonkawym blaskiem spaczenia. Skaveńskie żywe machiny zagłady. Kusznicy na galerii, twardzi weterani nie poddający się zaskoczeniu czy panice, błyskawicznie ocenili zagrożenie i otworzyli ogień. Skoncentrowany ostrzał kilkunastu kusz zdołał powalić jedną z bestii. Lecz druga…
Uniosła w górę masywne ramiona zakończone wiązkami równolegle ułożonych rur, mechanizm uruchomił się z przeraźliwym wizgiem i nagle z wirujących luf runął na Stalowobrodych potop zielonkawych rozbłysków. Lśniące włócznie zabójczego światła przeszywały szeregi krasnoludzkich wojowników jak piekielne szydło. Ardrad widział jak trafiona posadzka eksploduje gejzerami strzaskanego kamienia, fragmenty rozłupanych tarcz i pancerzy wirowały w powietrzu niczym strącone wiatrem liście. Bestia metodycznie i bezlitośnie omiatała ostrzałem Stalowobrodych, nie przejmując się, że pole ostrzału blokowało jej kilkuset  skaveńskich wojowników rozpruwanych teraz niczym zetlałe karty pergaminu. W ciągu kilku sekund elitarna jednostka została zdziesiątkowana. Kiedy potwór zwrócił się w kierunku oddziału rezerwy Ardrad z całych sił cisnął swoim młotem. Broń pomknęła jak wystrzelona z katapulty, prędkość rozmazała ją w rozciągniętą smugę. Nawet tutaj usłyszał mokre plaśniecie, gdy trafiła bestie pod masywny dzwon hełmu i nie przerywając lotu zniosła jej głowę w eksplozji metalu i krwawej mgiełki. Młot skrzesał jeszcze iskry uderzając o twardą skałę ściany, potem zwalniając zawrócił szerokim łukiem i niczym posłuszny pies na wezwanie swego pana, wskoczył mu w otwartą dłoń. Najcenniejsze dziedzictwo jego rodu, wielki run lotu wyryty na broni niby piętno boga wojny. 
Zabite monstrum runęło na plecy gniotąc swych pobratymców. Gdy stwór padał lufy wciąż obracały się miotając lancami zieleni - przecinając mrok Sali ponad głowami ocalałych Stalowobrodych, orząc ściany nad tunelem wejściowym w potokach wyrzucanych odłamków i wreszcie godząc w zagubiony gdzieś wysoko sufit.
Ardrad wierzył, że nawet przetrzebieni, Stalowobrodzi wciąż mogli się utrzymać, dać mu czas by mógł zabrać swoich ludzi i wycofać się w głąb fortecy. Klnąc najszpetniej jak potrafił puścił się pędem, w najgorszym biegu swojego życia. Po kilkudziesięciu krokach potężny wstrząs targnął salą i powalił go, jakby był małym dzieckiem. Oszołomiony podniósł się niezgrabnie patrząc bez zrozumienia, jak daleko przed nim podłoga komory unosi się do góry, wybrzusza jakby była bryłą ciasta i wreszcie pęka w akompaniamencie ogłuszającego huku, rozrzucając wokół fragmentu skał i tony pyłu. Deszcz gruzu walił się ze sklepienia i ścian wielkiej komnaty miażdżąc atakujących i obrońców, ciężki pył zasnuwał wszystko pół przejrzystym woalem. Przez dłuższą chwilę patrzył jeszcze ze zgrozą na podświetlone niebieskawo kształty runów okalających Sale Przedsionkową uwidocznione w chwili eksplozji. Czuł jak przeciążona magia wibruje w nich i wygasa. Nie wiedział jak długo stał w oszołomieniu, próbując pojąć co się właśnie stało, jakież to nowe diabelstwo sprawili im skaveni. Daleko z przodu w rozległym i przysłoniętym pyłem kraterze, otwartej ranie na ciele twierdzy, kłębili się szczuroludzie. Liczni jak mrówki taszczyli drabiny, długie strzelby i dziwaczne machiny których przeznaczenie nie było szczególną zagadką.
Drgnął dopiero, gdy sporo bliżej zobaczył swoich ludzi, rozbitych i zdezorientowanych, z trudem zbierających się z posadzki. Ten widok przywrócił mu spokój. Jak za dotknięciem magicznej różdżki przyzwyczajenia dowódcy wzięły górę nad wahaniem, po raz pierwszy dzisiejszego dnia jasno i wyraźnie widział swój cel i swoją rolę. Puścił się biegiem wrzeszcząc najgłośniej jak potrafił:
- Karak Azul walczy! Ardrad Gotrekson! Do mnie żołnierze!
Dopadł jednego i szarpnięciem pomógł mu wstać, wciskając w dłoń leżący opodal topór.
- Za upuszczenie broni w walce czeka cię tydzień czyszczenia wychodków amatorze, zrozumiano!?
- Dowódca – powiedział tamten takim tonem, jakby właśnie inkasował wygraną w loterii, a nie odbierał reprymendę.
-Tak … jest … panie… dowódco – wychrypiała Ardrad cedząc każde słowo – gdzie oficer?
- Upadł na mój nóż – oznajmił z kamienną twarzą sierżant Vingo Koldener, pojawiając się bezszelestnie  - Trzy razy.
- Jeszcze do tego wrócimy, możesz być pewien  - syknął Ardrad wypluwając z ust piach i kawałki  gruzu – teraz dmij w ten swój cholerny róg. Chce żeby każdy ocalały wiedział, że tu jestem.
Szybciej niżby tego pragnął, na jego nie w pełni zreorganizowany oddział runęli skaveni. Prawdziwe morze.  Walczył w pierwszym szeregu  z taką gwałtownością i brawurą, że widział w oczach swoich ludzi przerażenie. Po raz pierwszy w życiu dał opaść zasłonie opanowania i nie próbował tłumić wypełniającej go furii.
Nie było w ich walce męstwa, nie było heroizmu i odpierania kolejnych fal napastników, tylko obłęd setki rodzajów umierania. Desperacja i nadludzka rozpacz. Wstrząsy targały samymi posadami skał. Paroksyzmy potężnej magii rozdzierały powietrze, a zielone wykwity miotaczy spaczenia lizały posadzkę i wdzierały się w szeregi krasnoludzkiego oddziału. Odpowiadał im syk samotnego miotacza płomieni. Skąpane w płomieniach wrzeszczące sylwetki zmieniały się w dymiące szczątki, jak wielkie przepieczone skwarki. Błękitne trzaskające bicze elektryczności umierających runów wiły się po posadce jak konające węże. Na oczach Ardrada jedna ze skaveńskich grup dźwigająca pudłowate kotły miotaczy, liźnięta delikatną wicią krasnoludzkiej magii eksplodowała kulą zielonego ognia. Kilkudziesięciu szczuroludzi w mgnieniu oka pochłonął rozbłysk, ciała skurczyły się i rozpłynęły w brudną breje niczym ciśnięte w ogień świece.
Cała Sala Przedsionkowa, poza bezpiecznymi przejściami i placykami, usiana był setkami pułapek, zamaskowanymi rozpadlinami, głębokimi zapadniami i wyskakującymi z posadzki kolcami. Dla atakujących nie miało to żadnego znaczenia. Widział setki i tysiące ciał oszalałych ze strachu i bólu skavenów ciskanych w otwierające się w podłodze sztolnie samą masą tej gargantuicznej hordy. Bezrozumna, przerażająca orgia zniszczenia. Nie mieli prawa przetrwać nawet pięciu minut.
Wyrżnęli dwie fale.
To nie był nawet początek.
Kiedy cofnęli się po raz kolejny, zwał zabitych przed nimi był już byt wysoki i dawał wrogom przewagę ataku z góry, zajęli pozycję na podwyższeniu i zobaczyli, co zmierza na nich w trzecim ataku. Ten widok zmroził wszystkich jak spojrzenie na samo dno królestwa bogów chaosu. Ardrad zaśmiał się dziko jak opętany.
Jeden z żołnierzy, młodzian o ogorzałym obliczu, nieomylnym znaku częstej służby poza twierdzą, modlił się głośno wzywając opieki Grungniego. Inny ukrył twarz w dłoniach i z niedowierzaniem kręcił głową, a Gward siwowłosy wiarus o kartoflowatym nochalu po prostu stał i płakał. Ardrad nigdy nie był dobrym mówcą, zawsze uważał że od gładkich słówek zdecydowanie mocniej przemawiają mężne czyny. Teraz czuł jednak, że trzeba coś powiedzieć więc wykrzyczał swój gniew:
- Pieprzyć Grungniego! Pieprzyć naszych bogów! Są słabi! Nie potrafią obronić nawet samych siebie! Gdzie są, gdy umieramy z ich imieniem na ustach?! Nie wierzę w nich! Wiecie w co wierze? …. w Was! – chodził miedzy osłupiałymi żołnierzami i potrząsał nimi, uderzał i popychała za każdym razem, gdy przywoływał czyjeś imię – Gnarr Jednooki… Skval Bjornsonn… Dhil Morgan … Ravi Gudrunsdottir … Jestem żołnierzem od 40 lat i nigdy nie dowodziłem bardziej zawziętymi skurwysynami niż wy!
- I sukami – dodała Ravi z uśmiechem, który mroził krew – nie zapominaj o wrednych sukach dowódco.
- Dziś w nocy będziemy ucztować z naszymi ojcami! Zastawione stoły już na nas czekaj, ale teraz …. – Ardrad odwrócił się w stronę nacierającej fali wrogów. Hałas jaki towarzyszył ich nadejściu był ogłuszający – muszą zaczekać jeszcze trochę!
Któryś z jego ludzi rzucił mu podniesiony z posadzki hełm.
- Te cuchnące, jebane szczury chcą nas zeżreć, więc pokażmy im jak smakuje wkurzony krasnolud! Śmierć!
- Śmierć!!! – ryknęli jego żołnierze
- Linia moi dranie, formuj linie!
Miejsce po jego prawej stronie zajął nieznany mu, postawny wojownik w prostym pancerzu kowala, z największym dwuręcznym młotem jaki kiedykolwiek Ardrad widział w dłoniach krasnoluda. Głowę zdobił mu skromny metalowy diadem, a długą czarną brodę przetknął przez szeroki pas nabijany miedzianymi guzami. Z pewnością nie był to żaden z jego ludzi.

-A Ty kurwa kto? To pierwszy szereg, a nie świąteczny warsztacik dla młodych adeptów kowalstwa!
Oblicze, które się ku niemu zwróciło kryło w sobie tak wiele smutku, że musiał odwrócić wzrok. Surowa twarz, jak wyciosana z kamienia, była maską spokoju, ale i zapowiedzią gniewu wybuchającego wulkanu. Ciemne oczy, głębokie jak studnie, nosiły w sobie niemy krzyk tysięcy zawiedzionych nadziei. 
- Grungni ...Wybacz, że Cię zawiodłem mój synu. Czy mogę dziś walczyć u Twego boku?
Ardrad splunął i krótko skinął głową.

- Wybacz, że w Ciebie zwątpiłem boże.

6 komentarzy:

  1. Ach, ten Stary Świat! Dzięki za wpis :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fantastyczny wpis! Jest co obejrzeć i z miłą nostalgią czytam teksty o Starym Świecie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Akurat w tym opowiadaniu kibicowałem skavenom :)

    OdpowiedzUsuń