środa, 12 sierpnia 2015

Pocztówki z Czasów Końca IV: Zgromadzenie



Czwarty i na razie ostatni tekst projektu. Pisany przed ukazaniem się ostatniego tomu kampanii End Times (Archaon). W planach jest jeszcze jeden tekst, zapewne jednak nie pojawi się przed końcem września, ponieważ do tego czasu zaplanowałem ukończenie dwóch dużych projektów literackich.

Zgromadzenie

Dandarall Urd Hevel był słaby. Zawiódł ród i pohańbił rodzinę. Dlatego w końcu go wygnano. Starsi zrobili coś czego nigdy w historii plemienia nie dokonano. Co było sprzeczne z wszelkimi zasadami wielkiej rodziny. Wygnali jednego z jej członków. Odcięli niczym suchą gałąź, a jego imię, przeklęte i splamione, usunęli ze wszystkich opowieści. To było gorsze niżby po prostu go zabili.
Miało być inaczej. Urodził się pod niewidzianym nigdy dotąd tajemniczym znakiem, który zinterpretowano jako omen szczęścia. Miał być przeznaczony do wielkich rzeczy i wspaniałych czynów. Prorokowano, że jego dzieła przyćmią wszystko, co dokonali dotąd najwięksi wojownicy Szarych Piór, synów wielkich stepów wschodu. 
Od najmłodszych lat wykazywał wielkie talent we wszystkim co robił, nie było dziecka które równie szybko nauczyło się podchodzić zwierzynę w stepie i tak celnie strzelać z łuku. Gdy miał pięć wiosen jeździł konno jakby się urodził na grzbiecie wierzchowca. Nim minęło ich siedem zdobył swój pierwszy orczy skalp, a wszyscy wierzyli, że będzie najmłodszym członkiem plemienia, przyjętym kiedykolwiek w poczet wojowników. Wykazywał zadziwiającą najstarszych odporność na trudy, głód i ból, lecz również wyjątkową roztropność. Wśród Szarych Piór ceniono przede wszystkim odwagę i przymioty ciała, więc tylko nieliczni dostrzegali, że Dandaraal w zadziwiający sposób zauważał i pojmował wiele rzeczy z istoty świata, takimi jakie one są. Kiedy jeden z mędrców wyjaśniał, że świat jest płaski, młodzieniec wiedział, że jest niczym innym niż kulą wiszącą w wielkiej pustce kosmosu. Plemię czuło dumę, że za kilka lat będzie przewodził mu wódz tak mężny i mądry.
Wszystko skończyło się tak nagle.
Podczas ceremonii przyjęcia włóczni, w dniu w którym miano go uczynić prawdziwym wojownikiem doznał przerażającej wizji i wył z trwogi. Starsi orzekli, iż to duchy przodków nie chciały go w gronie pełnoprawnych obrońców plemienia. Droga wojownika została przed nim zamknięta na zawsze.
Widział pełną niezrozumienia i złamaną potwornym zawodem twarz ojca, łzy w oczach młodszego brata. W świecie gdzie męstwo na placu boju było wszystkim co się liczyło jego klęska była czymś niepojętym. W ciągu kilku chwil z wyżyn szczęścia spadł w otchłań poniżenia i rozpaczy. Serce krwawiło mu na myśl jak wielki wstyd przyniósł całej rodzinie.
Ojciec już nigdy się do niego nie odezwał. Nawet wtedy, gdy kilka miesięcy później przywieziono go poranionego po starciu z podjazdem hobgoblinów. Gdy konał nie uściskał zgodnie z tradycją ręki najstarszego syna i odwrócił głowę, jakby nie chciał by jego duch został zbrukany w ostatniej drodze do wieczności.
To było gorsze niż cios włóczni.
Od tego wydarzenia co noc nawiedzały Dandaraala koszmary, w których widział setki i tysiące najokrutniejszych śmierci. Śmierci, którym był winien tyko on. By zachować zmysły powtarzał sobie, że to opiekuńcze duchy poddają go próbie, lecz coraz częściej szeptano, że jest nawiedzony przez Vergasi – zdziczałe dusze wojowników, których nie pochowano zgodnie z rytuałem. W swoich wizjach zmagał się z potężnym niedźwiedziem, który zawsze pokonywał go zadając straszny ból. Czasem wisiał też rozpięty na wielkim drzewie jak oprawiana sarna, a zamaskowany mężczyzna kapał na jego nagie ciało roztopiony metal.  Nocami wył i krzyczał, coraz częściej więc zaczęto nazywać go słabym. Zaczął się także zmieniać fizycznie. Dziwaczne i złowrogie tatuaże, kształty których nigdy na sobie nie malował, uwidaczniały się czasem na jego skórze pod wpływem gniewu. Jego włosy, niegdyś lśniące czernią jak krucze skrzydła, pokryły się bielą w ciągu jednej nocy. Odwrócili się od niego niemal wszyscy dawni towarzysze, za wyjątkiem ostatniego przyjaciela imieniem Ouvala.
Dandaraal stawał się coraz bardziej zgorzkniały, ale i zawzięty. Chciał udowodnić, że wciąż może być przydatny dla plemienia. Szansę dał mu szaman, przyjmując na swego ucznia. Zgodnie z prawami plemienia wymagało to jednak wyrzeczenia się rodziny. Uczynił to.
Lecz magia w niepojęty sposób nie miała do niego dostępu. Nie był w stanie dostrzec jej delikatnych ścieżek, nie mógł przywołać nawet najdrobniejszego z opiekuńczych duchów ani postawić najmniej precyzyjnej wróżby. W jego obecności czary szamana stawały się zawodne i zdradliwe a rady niepewne. Musiał zaprzestać nauki.
Nazwano go przeklętym.
Koszmary wciąż wracały, dzielone krótkimi okresami spokoju, zmieniała się tylko tortura. Nauczył się żyć mimo ciągłej udręki. Czasem tylko śnił o wysokiej rudowłosej kobiecie z mieczem u pasa.
Na końcu stracił Ouvala. Nie był wojownikiem, ale nikt nie zabraniał mu polować. Nigdy wcześniej nie chybiał z łuku, a wielu współplemieńców wciąż podziwiało skrycie jego kunszt. Tym razem też nie chybił. Grot przeznaczony dla stepowej sarny ugodził przyjaciela pod serce, gdy ten w nieodgadniony sposób znalazł się na drodze strzału. Gdy umierał, ostatkiem sił przeklinał Dandaraala. Tym razem nikt nie stanął już w jego obronie. Wielki Wiec trzykrotnie wypowiedział słowa wygnania i wypędzono go z wioski. Dla nich nie umarł, po prostu nigdy nie istniał.
Powinien uczynić już tylko jedno. Tego właśnie oczekiwało od niego plemię, widział to w ich spojrzeniach, gdy po kolei odwracali od niego głowy. Należało dopełnić dzieła wymazania swojego bytu z obrazu świata. Powinien otworzyć sobie żyły i pozwolić by wilki rozszarpały jego ciało. Widział, że to było słuszne i właśnie tak należało postąpić. Tak uważali wszyscy znani mu ludzie, tak szeptały duchy zaklęte w kościach szamana, tak krzyczeli w jego snach zniesmaczeni przodkowie. Tak podpowiadała mu jego własna intuicja.
Zrobił coś innego, postanowił trwać.
Postanowił maszerować przed siebie z niemym uporem, aż bogowie czy demony, ktokolwiek myślący, że może go zmusić do uległości zejdą i sami dokończą sprawę swoimi rękoma. Aż dowie się kto tak okrutnie zabawiał się jego losem.
I bogowie przyszli.
Chyba wszyscy jacy jeszcze przetrwali.
Stał pośród kręgu dziesiątek majestatycznych postaci, drobny i nieistotny niczym ledwo chodzące dziecko pośród wojowników. Dumne sylwetki zbrojnych mężów i dzikich amazonek. Emanujące dostojeństwem postacie sprawiedliwych sędziów, surowe oblicza mściwych i gwałtownych duchów. Pełne piersi i krągłe biodra matek, opiekunek życia. 
Za plecami bogów wielką zasłoną ciemności otwierała się niezgłębiona i czarna pustka kosmosu. Dziwne konstelacje gwiazd migotały tam zimnym, odległym blaskiem. Zza  krawędzi tego całunu wychylał się fragment słońca okolony koroną buzujących płomieni. Obok niego skąpany w objęciach ognia dryfował wolno gargantuiczny młot, tak potężny jakby był wykuty z trzewi samego księżyca.
Na skraju otchłani samotny, zgarbiony bóg o grubych kościach i długiej brodzie uderzał wielkim młotem w lśniące kowadło. W przestrzeni za jego plecami sypały się miarowo kaskady iskier wielkich jak góry, tak jakby jego narzędzie uderzające tutaj kształtowało zawieszony daleko w przestrzeni młot.
- Nawet na chwilę nie może przerwać pracy nim dzieło zostanie dokonane – wyjaśnił jeden z bogów, szczupły i wysoki, o rysach dobrotliwego starca i gładkich włosach opadających na ramiona – Jestem Alluminas, choć w tych dniach znają mnie bardziej pod imieniem Annu-Minato. Dziś poznasz swe przeznaczenie.
- Przez lata twojego ziemskiego życia poddawaliśmy Cię rozlicznym próbom. Nie po to by cie bezrozumnie dręczyć, lecz by twoja wola stałą się nieugięta, a twoja dusza silniejsza niż dusza jakiegokolwiek śmiertelnika. Byś mógł dzierżyć broń jaką dla ciebie szykujemy. Zsyłaliśmy ci wizje, byś zrozumiał co grozi gdy zawiedziesz.
W samym środku kręgu zmaterializowała się wolno na wpół przejrzysta wizja kunsztownie zdobionego metalowego młota i Dandaraal zrozumiał, iż jest to ten sam oręż, który wykuwał właśnie boski kowal. Wciąż nie ukończony gdzieś poza tym światem, lecz jednocześnie obecny także tuż przed nim.
- Gdy do ciebie przychodziłem malowałem twe jestestwo nienazwanym pyłem wydobytym z miejsca poza czasem i przestrzenią - kontynuował Alluminas – Tak by nie mógł ujarzmić cię żaden z wiatrów magii, a moc młota nie spaliła cie na popiół.
- Możemy gasnąć powoli lub rozbłysnąć raz jeszcze silnym blaskiem – zadudnił lawiną głos innego boga, postawnego męża o dzikim obliczu i roziskrzonych oczach, okrytego niedźwiedzią skóra – Zmagałeś się z moją wolą całymi latami i z każdym starciem stawałeś się trudniejszy do złamania. Jestem Ord, bóg z dawnych dni i oddam w ten oręż resztki swego topniejącego ducha.
Dotknął na wpół widmowego młota, a blask w jego oczach wygasł. Gdy się wycofywał nie było już w jego postawie żadnej boskości, wyglądał po prostu jak znużony życiem człowiek, który widział zbyt wiele. 
Potem podchodzili inni, a było ich wielu. Ibn-Sabak o twarzy ciemnej i pomarszczonej,  Karnos obleczony w kształty bestii, Myrmidia wojowniczka, której śmiech dźwięczał jak dzwon. Arianka tak słaba i eteryczna jakby sama potrzebowała mocy bardziej niż Dandaraal. Bog – Joruba, czarna bogini z południowych krain, w której dotyku poczuł mieszankę troski, nadziei, oczekiwania i rodzinnego ciepła. Karog, Mercopio, Stromfels, Gandargil, Esmerelda i dziesiątki innych imion …
Potem przystąpił do niego czarno odziany bóg w lśniącym napierśniku, na którego twarzy pod maską pozornego spokoju kipiało morze furii. Wysoki kapelusz z szerokim rondem krył jego ciemne oczy w głębokim cieniu. Nachylił się tak blisko, że Dandaraal po raz pierwszy poczuł paniczny strach.
- Spałem zbyt długo i zostałem niemal zapomniany – powiedział w końcu głosem cichym i zimnym niczym odgłos dobywanego ukradkiem miecza  - lecz źródłem mej potęgi zawsze był mój gniew a nie gusła śmiertelnych. Nie oddam Ci swej mocy.
- Spójrz na mnie synu człowieczy! – ryknął, a jego oczy stały się wrzącymi studniami wściekłości – Spójrz, bowiem widzisz tego, który nie pochyli głowy i rzuci wyzwanie bogom chaosu. Czekałem zbyt długo. Jam jest Solkan! Jam jest furia!

Gwałtownym ruchem wydobył długi miecz skąpany w buzujących płomieniach, po czym odwrócił się bez słowa i ruszył na zachód, by po chwili zblednąć i zniknąć jak senne widziadło. Koszmarna zapowiedź nieuchronnej zemsty. Dandaraal wciąż stał jak sparaliżowany, gdy po raz kolejny przemówił Alluminas.
- Z naszą pomocą i siłą weźmiesz ten młot i wypełnisz swe przeznaczenie.
Sprzeczne myśli i pragnienia zmagały się w głowie młodego wygnańca. Strach, zwątpienie, nadzieja.
To za dużo. Zbyt wiele mocy, zbyt wiele oczekiwań, a tak mało nadziei. Ja będę w stanie udźwignąć to brzemię?
Wtedy jednak podszedł do niego bóg, którego wszyscy inni ignorowali i unikali, tak bardzo był dziwny i niepokojący. Wyglądał niemal jak czarno biały rysunek, który nieznany twórca porzucił w pół pracy. Jedna część jego ciała lśniła oślepiającą bielą, druga tonęła w niezgłębionej czerni.
- Świat stał się nudny za sprawa mojego rodzeństwa. Jestem Malal i uwielbiam żądze śmiertelników. Gdy Cię odwiedzałem śniłeś Haal Rudowłosą, jedyna prawdziwą miłość twojego życia. Jej wspomnienie da ci siłę w tym co cie czeka, gdyż istnieje ona naprawdę. Śniła o tobie i czeka na twe przyjście u kresu dni.
Wyciągnął swą rękę, czarną jak otchłań lecz o dłoni subtelnej i gładkiej jakby należała do niewiasty.
- Błogosławię ten młot w imię ciemności drzemiącej poza światami – potem złożył na bijaku drugą rękę, lśniącą jak topniejący górski śnieg, lecz również zdeformowaną i guzowatą od porastających ją kolców i narośli. – Przeklinam ten młot w imię blasku nowego świtu. Oto moje słowa które są kłamstwem i moje milczenie, które skrywa prawdę.
Przez chwilę jeszcze dotykał broni, a jego przedziwna dwubarwna sylwetka pulsowała osobliwym rytmem, jakby był naczyniem, w którym tajemny blask przelewa się w hipnotycznym tańcu pomiędzy czernią i bielą.
- Weźmiesz ten młot, gdyż tylko ty możesz nim władać – ozwał się ponownie Alluminas  – Zbieraj w niego duszę poległych śmiertelników i nie pozwól, aby trafiły w objęcia mrocznych potęg. A gdy nadejdzie koniec rozłup posady świata i niech ogień wnętrza ziemi pochłonie sługi chaosu. Dokonasz tego, albowiem jesteś naszym naczyniem.
Kiedy implikacje tego stwierdzenia znalazły ścieżkę zrozumienia w jego umyślę, Dandaraal poczuł tak przerażający żar wściekłości jak nigdy dotąd w swoim życiu.
Będziesz naszym naczyniem. Będziesz naczyniem. Będziesz…
Narzędziem
Tym właśnie chcieli go uczynić. Przedmiotem, który wykuwali latami niczym zawieszony w przestrzeni młot. Topili w ogniu pogardy, miażdżyli uderzeniami losu, formowali na nowo każdą kolejną szansą tylko po to by zgnieść nieuniknionym upadkiem. I przekuć ponownie, za każdym razem coraz twardszego.
Zrozumiał wtedy, co dało mu jednocześnie zadziwiającą satysfakcję, że bali się unicestwienia tak samo jak śmiertelnicy. Miał za nich zrobić coś, czego sami nie chcieli bądź nie potrafili dokonać. W tej jednej chwili nie czuł się im równy, czuł się lepszy.

Kiedy wściekłość odpłynęła tak nagle jak się pojawiła, po raz pierwszy dostrzegł też swoją siłę. Potencję by zapanować w pełni nad swymi odczuciami i zgasić w sobie gniew, zmienić go w zimną pogardę. By spojrzeć bogom w oczy i wyśmiać ich pragnienia.
Przypomniał sobie każdy raz, gdy strącali go w otchłań. Wyzywającym spojrzeniem zadał zgromadzonym pytanie dlaczego miałby cokolwiek robić? Dla kogo?
- Zgnietliście wszystko co kochałem, odebraliście mi wszystko prócz uporu i pustego gniewu. Dlaczego miałbym dbać o wasze przeznaczenie i o losy świata, którego nawet nie znam. Dla Haal?
Nawet jeśli nie była tylko złudzeniem, które miało dać mu nadzieję i siłę, to wątpił by była tym, o czym śnił. Czuł też, że to nie były ani jego sny ani jego pragnienia.
- Gdybym chciał urobić kogoś wedle swej woli i zmanipulować, to tak właśnie bym uczynił. Zadawał mu ból aż do utraty zmysłów, a potem pokazał nadzieję i motywację do działania. Być może właśnie to obrzydziło Solkana tak bardzo, że odmówił przyłożenia swej ręki dla sprawy? Manipulacja.
- Głupi bogowie, nie będę waszą marionetką.
Patrzył w ich dumne oblicza i otworzył usta by splunąć.
Wówczas dostrzegł jednak, że jedyny bóg, który dotąd do niego nie przemówił, ten kowal wciąż nieprzerywający pracy, że on płacze. To był większy wstrząs niż wszystko co usłyszał i zobaczył do tej pory. Okazana nieoczekiwanie słabość była tak ludzka, że cała pogarda uleciała z niego jakby nigdy jej nie było.
- Jego dzieci umierają wzywając imienia swego ojca, a on nie może stać przy nich. Czy jest coś straszniejszego dla stwórcy?
Malal?
Grungni zakończył prace, odłożył narzędzia i sięgnął gdzieś w pustkę za sobą. Behemotyczny oręż zawieszony w przestrzeni drgnął odsuwając się od słońca, a wraz z tym ruchem zaczął powoli zmieniać kolor. Najpierw oślepiający biały blask rozgrzanego metalu wygasł jak wypalona gwiazda, zmienił się w tętniącą ciepłem żółć. Potem przez dłuższą chwilę młot pulsował jeszcze wiśniowym rytmem, mocno niczym świeżo narodzone serce. Jeszcze później wystygł zupełnie i zacząć pokrywać się lśniącym nalotem lodu, kiedy hartowano go w zimnej pustce kosmosu. Gdy oparł się jej mroźnemu pocałunkowi zaczął się z wolna kurczyć i maleć, zmrożona skorupa kruszyła się bezgłośnie odpadając od srebrzystego oblicza broni. W końcu młot stał się tak mały, że dłoń stwórcy zacisnęła się na jego stylisku i wyszarpnęła z pustki niczym dziecko z łona matki.
Dandaraal oderwał wzrok od hipnotyzującego spektaklu, gdy głuche uderzenie wstrząsnęło równiną. Wszędzie wokół nich ziemia drżała od bombardowania. Z nieba, spomiędzy podziurawionych bolidami chmur, spadał deszcz brudnoszarych lodowych odłamków, wielkich jak kamienne domy ludzi zachodu. Gejzery ziemi tryskały szerokimi pierścieniami, a grube filary pyłów wyrastały ku firmamentowi niczym przęsła monumentalnej katedry. Na oczach Dandaraala jeden z lodowych bloków uderzył krasnoludzkiego boga roztrzaskując się na miriady kawałków, w deszcz lśniących odłamków wirujących w zwolnionym tempie. Bez żadnych widocznych oznak trafienia kowal podszedł trzymając młot w wyciągniętych, muskularnych ramionach. Po jego policzkach wciąż ciekły strumienie łez.

- Moje dzieło nie ma imienia, gdyż nie jest ono potrzebne. Na końcu nie będzie bowiem nikogo kto by mógł je wspominać - Jego głos dudnił niczym drżenie gór jednak w jakiś dziwny sposób był także kojący  - Jestem Grungni. Spraw aby ich śmierć miała sens człowieczy synu. 
Dandaraal ujął młot w dłonie czując jak przenika go niepojęta moc. Pod cierpliwą skorupą oręża szumiały millenia odległych oceanów, buzował gniew błyskawic i ryk zatruwanej chaosem ziemi. Żar słońca i pusta obojętność kosmosu.
W chwili, gdy zacisnął palce na stylisku poczuł, że stał się niczym i wszystkim jednocześnie.
- Zrobię to  -  powiedział ktoś, kto był kiedyś człowiekiem o imieniu Dandaraal Boskie Przeznaczenie – Nie dla Ciebie. Zrobię to dla twych dzieci i wszystkich śmiertelnych.

EPILOG
Dwóch bogów stoi na równinie usianej ospowatymi kraterami i postrzępionymi grzybami kurzawy. Patrzą na niebo zbrukane szczątkami strzaskanego Morslieba, a delikatny zachodni wiatr wolno rozwiewa dymy poszarpane, jak wielkie kłaczki szarego puchu.
- To była ryzykowna gra, a twoje działania zaprowadziły nas na skraj zagłady Manipulatorze.
- Ryzykowna, ale konieczna. Wszyscy przecież chcemy przetrwać. Poza tym  - dodał Malal po dłuższym okresie ciszy – klęska była blisko, bo dałeś mu za dużo swego gniewu Solkanie.
- Przypomnij mi, dlaczego wciąż Cie nie zniszczyłem?
- Niewiele z ciebie zostało – zachichotał dwubarwny bóg – wlałeś w tego nieszczęśnika prawie całą wściekłość, co w twoim przypadku oznacza – prawie całego siebie.
- To prawda. Teraz będę musiał znosić twoje towarzystwo aż do końca świata.
- Czyli całkiem krótko.
Przez dłuższą chwilę panowała cisza.
- Co teraz?
- Czekamy. Cóż więcej możemy zrobić jak tylko zasiąść przed sceną w oczekiwaniu na spektakl?
- Mimo wszystko szkoda.
KONIEC?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz