Czwarty i na razie ostatni tekst projektu. Pisany przed ukazaniem się
ostatniego tomu kampanii End Times (Archaon). W planach jest jeszcze jeden
tekst, zapewne jednak nie pojawi się przed końcem września, ponieważ do tego
czasu zaplanowałem ukończenie dwóch dużych projektów literackich.
Zgromadzenie
Dandarall Urd Hevel był słaby. Zawiódł ród i pohańbił rodzinę. Dlatego w
końcu go wygnano. Starsi zrobili coś czego nigdy w historii plemienia nie
dokonano. Co było sprzeczne z wszelkimi zasadami wielkiej rodziny. Wygnali
jednego z jej członków. Odcięli niczym suchą gałąź, a jego imię, przeklęte i
splamione, usunęli ze wszystkich opowieści. To było gorsze niżby po prostu go
zabili.
Miało być inaczej. Urodził się pod niewidzianym nigdy dotąd tajemniczym
znakiem, który zinterpretowano jako omen szczęścia. Miał być przeznaczony do
wielkich rzeczy i wspaniałych czynów. Prorokowano, że jego dzieła przyćmią
wszystko, co dokonali dotąd najwięksi wojownicy Szarych Piór, synów wielkich
stepów wschodu.
Od najmłodszych lat wykazywał wielkie talent we wszystkim co robił, nie
było dziecka które równie szybko nauczyło się podchodzić zwierzynę w stepie i tak
celnie strzelać z łuku. Gdy miał pięć wiosen jeździł konno jakby się urodził na
grzbiecie wierzchowca. Nim minęło ich siedem zdobył swój pierwszy orczy skalp,
a wszyscy wierzyli, że będzie najmłodszym członkiem plemienia, przyjętym
kiedykolwiek w poczet wojowników. Wykazywał zadziwiającą najstarszych odporność
na trudy, głód i ból, lecz również wyjątkową roztropność. Wśród Szarych Piór
ceniono przede wszystkim odwagę i przymioty ciała, więc tylko nieliczni
dostrzegali, że Dandaraal w zadziwiający sposób zauważał i pojmował wiele
rzeczy z istoty świata, takimi jakie one są. Kiedy jeden z mędrców wyjaśniał,
że świat jest płaski, młodzieniec wiedział, że jest niczym innym niż kulą
wiszącą w wielkiej pustce kosmosu. Plemię czuło dumę, że za kilka lat będzie
przewodził mu wódz tak mężny i mądry.
Wszystko skończyło się tak nagle.
Podczas ceremonii przyjęcia włóczni, w dniu w którym miano go uczynić
prawdziwym wojownikiem doznał przerażającej wizji i wył z trwogi. Starsi
orzekli, iż to duchy przodków nie chciały go w gronie pełnoprawnych obrońców
plemienia. Droga wojownika została przed nim zamknięta na zawsze.
Widział pełną niezrozumienia i złamaną potwornym zawodem twarz ojca, łzy
w oczach młodszego brata. W świecie gdzie męstwo na placu boju było wszystkim
co się liczyło jego klęska była czymś niepojętym. W ciągu kilku chwil z wyżyn
szczęścia spadł w otchłań poniżenia i rozpaczy. Serce krwawiło mu na myśl jak
wielki wstyd przyniósł całej rodzinie.
Ojciec już nigdy się do niego nie odezwał. Nawet wtedy, gdy kilka
miesięcy później przywieziono go poranionego po starciu z podjazdem
hobgoblinów. Gdy konał nie uściskał zgodnie z tradycją ręki najstarszego syna i
odwrócił głowę, jakby nie chciał by jego duch został zbrukany w ostatniej
drodze do wieczności.
To było gorsze niż cios włóczni.
Od tego wydarzenia co noc nawiedzały Dandaraala koszmary, w których
widział setki i tysiące najokrutniejszych śmierci. Śmierci, którym był winien
tyko on. By zachować zmysły powtarzał sobie, że to opiekuńcze duchy poddają go
próbie, lecz coraz częściej szeptano, że jest nawiedzony przez Vergasi –
zdziczałe dusze wojowników, których nie pochowano zgodnie z rytuałem. W swoich
wizjach zmagał się z potężnym niedźwiedziem, który zawsze pokonywał go zadając
straszny ból. Czasem wisiał też rozpięty na wielkim drzewie jak oprawiana sarna,
a zamaskowany mężczyzna kapał na jego nagie ciało roztopiony metal. Nocami wył i krzyczał, coraz częściej więc
zaczęto nazywać go słabym. Zaczął się także zmieniać fizycznie. Dziwaczne i
złowrogie tatuaże, kształty których nigdy na sobie nie malował, uwidaczniały
się czasem na jego skórze pod wpływem gniewu. Jego włosy, niegdyś lśniące
czernią jak krucze skrzydła, pokryły się bielą w ciągu jednej nocy. Odwrócili
się od niego niemal wszyscy dawni towarzysze, za wyjątkiem ostatniego
przyjaciela imieniem Ouvala.
Dandaraal stawał się coraz bardziej zgorzkniały, ale i zawzięty. Chciał
udowodnić, że wciąż może być przydatny dla plemienia. Szansę dał mu szaman,
przyjmując na swego ucznia. Zgodnie z prawami plemienia wymagało to jednak
wyrzeczenia się rodziny. Uczynił to.
Lecz magia w niepojęty sposób nie miała do niego dostępu. Nie był w
stanie dostrzec jej delikatnych ścieżek, nie mógł przywołać nawet najdrobniejszego
z opiekuńczych duchów ani postawić najmniej precyzyjnej wróżby. W jego
obecności czary szamana stawały się zawodne i zdradliwe a rady niepewne. Musiał
zaprzestać nauki.
Nazwano go przeklętym.
Koszmary wciąż wracały, dzielone krótkimi okresami spokoju, zmieniała się
tylko tortura. Nauczył się żyć mimo ciągłej udręki. Czasem tylko śnił o
wysokiej rudowłosej kobiecie z mieczem u pasa.
Na końcu stracił Ouvala. Nie był wojownikiem, ale nikt nie zabraniał mu
polować. Nigdy wcześniej nie chybiał z łuku, a wielu współplemieńców wciąż
podziwiało skrycie jego kunszt. Tym razem też nie chybił. Grot przeznaczony dla
stepowej sarny ugodził przyjaciela pod serce, gdy ten w nieodgadniony sposób
znalazł się na drodze strzału. Gdy umierał, ostatkiem sił przeklinał
Dandaraala. Tym razem nikt nie stanął już w jego obronie. Wielki Wiec
trzykrotnie wypowiedział słowa wygnania i wypędzono go z wioski. Dla nich nie
umarł, po prostu nigdy nie istniał.
Powinien uczynić już tylko jedno. Tego właśnie oczekiwało od niego
plemię, widział to w ich spojrzeniach, gdy po kolei odwracali od niego głowy.
Należało dopełnić dzieła wymazania swojego bytu z obrazu świata. Powinien
otworzyć sobie żyły i pozwolić by wilki rozszarpały jego ciało. Widział, że to
było słuszne i właśnie tak należało postąpić. Tak uważali wszyscy znani mu
ludzie, tak szeptały duchy zaklęte w kościach szamana, tak krzyczeli w jego
snach zniesmaczeni przodkowie. Tak podpowiadała mu jego własna intuicja.
Zrobił coś
innego, postanowił trwać.
Postanowił maszerować przed siebie z niemym uporem, aż bogowie czy
demony, ktokolwiek myślący, że może go zmusić do uległości zejdą i sami
dokończą sprawę swoimi rękoma. Aż dowie się kto tak okrutnie zabawiał się jego
losem.
I bogowie przyszli.
Chyba wszyscy jacy jeszcze przetrwali.
Stał pośród kręgu dziesiątek majestatycznych postaci, drobny i nieistotny
niczym ledwo chodzące dziecko pośród wojowników. Dumne sylwetki zbrojnych mężów
i dzikich amazonek. Emanujące dostojeństwem postacie sprawiedliwych sędziów,
surowe oblicza mściwych i gwałtownych duchów. Pełne piersi i krągłe biodra
matek, opiekunek życia.
Za plecami bogów wielką zasłoną ciemności otwierała się niezgłębiona i
czarna pustka kosmosu. Dziwne konstelacje gwiazd migotały tam zimnym, odległym
blaskiem. Zza krawędzi tego całunu
wychylał się fragment słońca okolony koroną buzujących płomieni. Obok niego
skąpany w objęciach ognia dryfował wolno gargantuiczny młot, tak potężny jakby
był wykuty z trzewi samego księżyca.
Na skraju otchłani samotny, zgarbiony bóg o grubych kościach i długiej
brodzie uderzał wielkim młotem w lśniące kowadło. W przestrzeni za jego plecami
sypały się miarowo kaskady iskier wielkich jak góry, tak jakby jego narzędzie
uderzające tutaj kształtowało zawieszony daleko w przestrzeni młot.
- Nawet na
chwilę nie może przerwać pracy nim dzieło zostanie dokonane – wyjaśnił jeden z
bogów, szczupły i wysoki, o rysach dobrotliwego starca i gładkich włosach
opadających na ramiona – Jestem Alluminas, choć w tych dniach znają mnie
bardziej pod imieniem Annu-Minato. Dziś poznasz swe przeznaczenie.
- Przez lata
twojego ziemskiego życia poddawaliśmy Cię rozlicznym próbom. Nie po to by cie
bezrozumnie dręczyć, lecz by twoja wola stałą się nieugięta, a twoja dusza
silniejsza niż dusza jakiegokolwiek śmiertelnika. Byś mógł dzierżyć broń jaką
dla ciebie szykujemy. Zsyłaliśmy ci wizje, byś zrozumiał co grozi gdy
zawiedziesz.
W samym środku kręgu zmaterializowała się wolno na wpół przejrzysta wizja
kunsztownie zdobionego metalowego młota i Dandaraal zrozumiał, iż jest to ten
sam oręż, który wykuwał właśnie boski kowal. Wciąż nie ukończony gdzieś poza
tym światem, lecz jednocześnie obecny także tuż przed nim.
- Gdy do ciebie
przychodziłem malowałem twe jestestwo nienazwanym pyłem wydobytym z miejsca
poza czasem i przestrzenią - kontynuował Alluminas – Tak by nie mógł ujarzmić
cię żaden z wiatrów magii, a moc młota nie spaliła cie na popiół.
- Możemy gasnąć
powoli lub rozbłysnąć raz jeszcze silnym blaskiem – zadudnił lawiną głos innego
boga, postawnego męża o dzikim obliczu i roziskrzonych oczach, okrytego
niedźwiedzią skóra – Zmagałeś się z moją wolą całymi latami i z każdym starciem
stawałeś się trudniejszy do złamania. Jestem Ord, bóg z dawnych dni i oddam w
ten oręż resztki swego topniejącego ducha.
Dotknął na wpół widmowego młota, a blask w jego oczach wygasł. Gdy się
wycofywał nie było już w jego postawie żadnej boskości, wyglądał po prostu jak
znużony życiem człowiek, który widział zbyt wiele.
Potem podchodzili inni, a było ich wielu. Ibn-Sabak o twarzy ciemnej i
pomarszczonej, Karnos obleczony w
kształty bestii, Myrmidia wojowniczka, której śmiech dźwięczał jak dzwon.
Arianka tak słaba i eteryczna jakby sama potrzebowała mocy bardziej niż
Dandaraal. Bog – Joruba, czarna bogini z południowych krain, w której dotyku
poczuł mieszankę troski, nadziei, oczekiwania i rodzinnego ciepła. Karog,
Mercopio, Stromfels, Gandargil, Esmerelda i dziesiątki innych imion …
Potem przystąpił do niego czarno odziany bóg w lśniącym napierśniku, na
którego twarzy pod maską pozornego spokoju kipiało morze furii. Wysoki kapelusz
z szerokim rondem krył jego ciemne oczy w głębokim cieniu. Nachylił się tak
blisko, że Dandaraal po raz pierwszy poczuł paniczny strach.
- Spałem zbyt
długo i zostałem niemal zapomniany – powiedział w końcu głosem cichym i zimnym
niczym odgłos dobywanego ukradkiem miecza
- lecz źródłem mej potęgi zawsze był mój gniew a nie gusła śmiertelnych.
Nie oddam Ci swej mocy.
- Spójrz na mnie
synu człowieczy! – ryknął, a jego oczy stały się wrzącymi studniami wściekłości
– Spójrz, bowiem widzisz tego, który nie pochyli głowy i rzuci wyzwanie bogom
chaosu. Czekałem zbyt długo. Jam jest Solkan! Jam jest furia!
Gwałtownym ruchem
wydobył długi miecz skąpany w buzujących płomieniach, po czym odwrócił się bez
słowa i ruszył na zachód, by po chwili zblednąć i zniknąć jak senne widziadło.
Koszmarna zapowiedź nieuchronnej zemsty. Dandaraal wciąż stał jak
sparaliżowany, gdy po raz kolejny przemówił Alluminas.
- Z naszą pomocą
i siłą weźmiesz ten młot i wypełnisz swe przeznaczenie.
Sprzeczne myśli i pragnienia zmagały się w głowie młodego wygnańca. Strach, zwątpienie, nadzieja.
To za dużo. Zbyt wiele mocy, zbyt wiele oczekiwań, a tak mało nadziei. Ja będę w
stanie udźwignąć to brzemię?
Wtedy jednak
podszedł do niego bóg, którego wszyscy inni ignorowali i unikali, tak bardzo
był dziwny i niepokojący. Wyglądał niemal jak czarno biały rysunek, który
nieznany twórca porzucił w pół pracy. Jedna część jego ciała lśniła oślepiającą
bielą, druga tonęła w niezgłębionej czerni.
- Świat stał się
nudny za sprawa mojego rodzeństwa. Jestem Malal i uwielbiam żądze
śmiertelników. Gdy Cię odwiedzałem śniłeś Haal Rudowłosą, jedyna prawdziwą
miłość twojego życia. Jej wspomnienie da ci siłę w tym co cie czeka, gdyż
istnieje ona naprawdę. Śniła o tobie i czeka na twe przyjście u kresu dni.
Wyciągnął swą rękę, czarną jak otchłań lecz o dłoni subtelnej i gładkiej
jakby należała do niewiasty.
- Błogosławię
ten młot w imię ciemności drzemiącej poza światami – potem złożył na bijaku
drugą rękę, lśniącą jak topniejący górski śnieg, lecz również zdeformowaną i
guzowatą od porastających ją kolców i narośli. – Przeklinam ten młot w imię
blasku nowego świtu. Oto moje słowa które są kłamstwem i moje milczenie, które
skrywa prawdę.
Przez chwilę jeszcze dotykał broni, a jego przedziwna dwubarwna sylwetka
pulsowała osobliwym rytmem, jakby był naczyniem, w którym tajemny blask
przelewa się w hipnotycznym tańcu pomiędzy czernią i bielą.
- Weźmiesz ten
młot, gdyż tylko ty możesz nim władać – ozwał się ponownie Alluminas – Zbieraj w niego duszę poległych
śmiertelników i nie pozwól, aby trafiły w objęcia mrocznych potęg. A gdy nadejdzie
koniec rozłup posady świata i niech ogień wnętrza ziemi pochłonie sługi chaosu.
Dokonasz tego, albowiem jesteś naszym naczyniem.
Kiedy implikacje tego stwierdzenia znalazły ścieżkę zrozumienia w jego
umyślę, Dandaraal poczuł tak przerażający żar wściekłości jak nigdy dotąd w
swoim życiu.
Będziesz naszym naczyniem. Będziesz naczyniem. Będziesz…
Narzędziem
Tym właśnie chcieli go uczynić. Przedmiotem, który wykuwali latami niczym
zawieszony w przestrzeni młot. Topili w ogniu pogardy, miażdżyli uderzeniami
losu, formowali na nowo każdą kolejną szansą tylko po to by zgnieść
nieuniknionym upadkiem. I przekuć ponownie, za każdym razem coraz twardszego.
Zrozumiał wtedy, co dało mu jednocześnie zadziwiającą satysfakcję, że
bali się unicestwienia tak samo jak śmiertelnicy. Miał za nich zrobić coś,
czego sami nie chcieli bądź nie potrafili dokonać. W tej jednej chwili nie czuł
się im równy, czuł się lepszy.
Kiedy wściekłość odpłynęła tak nagle jak się pojawiła, po raz pierwszy
dostrzegł też swoją siłę. Potencję by zapanować w pełni nad swymi odczuciami i
zgasić w sobie gniew, zmienić go w zimną pogardę. By spojrzeć bogom w oczy i
wyśmiać ich pragnienia.
Przypomniał sobie każdy raz, gdy strącali go w otchłań. Wyzywającym
spojrzeniem zadał zgromadzonym pytanie dlaczego miałby cokolwiek robić? Dla
kogo?
- Zgnietliście wszystko co kochałem,
odebraliście mi wszystko prócz uporu i pustego gniewu. Dlaczego miałbym dbać o
wasze przeznaczenie i o losy świata, którego nawet nie znam. Dla Haal?
Nawet jeśli nie była tylko złudzeniem, które miało dać mu nadzieję i
siłę, to wątpił by była tym, o czym śnił. Czuł też, że to nie były ani jego sny
ani jego pragnienia.
- Gdybym chciał urobić kogoś wedle swej woli
i zmanipulować, to tak właśnie bym uczynił. Zadawał mu ból aż do utraty zmysłów,
a potem pokazał nadzieję i motywację do działania. Być może właśnie to
obrzydziło Solkana tak bardzo, że odmówił przyłożenia swej ręki dla sprawy?
Manipulacja.
- Głupi bogowie, nie będę waszą marionetką.
Patrzył w ich dumne oblicza i otworzył usta by splunąć.
Wówczas dostrzegł jednak, że jedyny bóg, który dotąd do niego nie
przemówił, ten kowal wciąż nieprzerywający pracy, że on płacze. To był większy
wstrząs niż wszystko co usłyszał i zobaczył do tej pory. Okazana nieoczekiwanie
słabość była tak ludzka, że cała pogarda uleciała z niego jakby nigdy jej nie
było.
- Jego dzieci
umierają wzywając imienia swego ojca, a on nie może stać przy nich. Czy jest
coś straszniejszego dla stwórcy?
Malal?
Grungni zakończył prace, odłożył narzędzia i sięgnął gdzieś w pustkę za
sobą. Behemotyczny oręż zawieszony w przestrzeni drgnął odsuwając się od słońca,
a wraz z tym ruchem zaczął powoli zmieniać kolor. Najpierw oślepiający biały
blask rozgrzanego metalu wygasł jak wypalona gwiazda, zmienił się w tętniącą
ciepłem żółć. Potem przez dłuższą chwilę młot pulsował jeszcze wiśniowym
rytmem, mocno niczym świeżo narodzone serce. Jeszcze później wystygł zupełnie i
zacząć pokrywać się lśniącym nalotem lodu, kiedy hartowano go w zimnej pustce
kosmosu. Gdy oparł się jej mroźnemu pocałunkowi zaczął się z wolna kurczyć i
maleć, zmrożona skorupa kruszyła się bezgłośnie odpadając od srebrzystego
oblicza broni. W końcu młot stał się tak mały, że dłoń stwórcy zacisnęła się na
jego stylisku i wyszarpnęła z pustki niczym dziecko z łona matki.
Dandaraal oderwał wzrok od hipnotyzującego spektaklu, gdy głuche
uderzenie wstrząsnęło równiną. Wszędzie wokół nich ziemia drżała od
bombardowania. Z nieba, spomiędzy podziurawionych bolidami chmur, spadał deszcz
brudnoszarych lodowych odłamków, wielkich jak kamienne domy ludzi zachodu.
Gejzery ziemi tryskały szerokimi pierścieniami, a grube filary pyłów wyrastały
ku firmamentowi niczym przęsła monumentalnej katedry. Na oczach Dandaraala
jeden z lodowych bloków uderzył krasnoludzkiego boga roztrzaskując się na
miriady kawałków, w deszcz lśniących odłamków wirujących w zwolnionym tempie.
Bez żadnych widocznych oznak trafienia kowal podszedł trzymając młot w
wyciągniętych, muskularnych ramionach. Po jego policzkach wciąż ciekły
strumienie łez.
- Moje dzieło
nie ma imienia, gdyż nie jest ono potrzebne. Na końcu nie będzie bowiem nikogo
kto by mógł je wspominać - Jego głos dudnił niczym drżenie gór jednak w jakiś
dziwny sposób był także kojący - Jestem
Grungni. Spraw aby ich śmierć miała sens człowieczy synu.
Dandaraal ujął młot w dłonie czując jak przenika go niepojęta moc. Pod
cierpliwą skorupą oręża szumiały millenia odległych oceanów, buzował gniew
błyskawic i ryk zatruwanej chaosem ziemi. Żar słońca i pusta obojętność
kosmosu.
W chwili, gdy zacisnął palce na stylisku poczuł, że stał się niczym i
wszystkim jednocześnie.
- Zrobię to -
powiedział ktoś, kto był kiedyś człowiekiem o imieniu Dandaraal Boskie
Przeznaczenie – Nie dla Ciebie. Zrobię to dla twych dzieci i wszystkich
śmiertelnych.
EPILOG
Dwóch bogów stoi
na równinie usianej ospowatymi kraterami i postrzępionymi grzybami kurzawy.
Patrzą na niebo zbrukane szczątkami strzaskanego Morslieba, a delikatny
zachodni wiatr wolno rozwiewa dymy poszarpane, jak wielkie kłaczki szarego
puchu.
- To była
ryzykowna gra, a twoje działania zaprowadziły nas na skraj zagłady
Manipulatorze.
- Ryzykowna, ale
konieczna. Wszyscy przecież chcemy przetrwać. Poza tym - dodał Malal po dłuższym okresie ciszy –
klęska była blisko, bo dałeś mu za dużo swego gniewu Solkanie.
- Przypomnij mi,
dlaczego wciąż Cie nie zniszczyłem?
- Niewiele z
ciebie zostało – zachichotał dwubarwny bóg – wlałeś w tego nieszczęśnika prawie
całą wściekłość, co w twoim przypadku oznacza – prawie całego siebie.
- To prawda.
Teraz będę musiał znosić twoje towarzystwo aż do końca świata.
- Czyli całkiem
krótko.
Przez dłuższą
chwilę panowała cisza.
- Co teraz?
- Czekamy. Cóż
więcej możemy zrobić jak tylko zasiąść przed sceną w oczekiwaniu na spektakl?
- Mimo wszystko
szkoda.
KONIEC?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz