sobota, 29 sierpnia 2015

Obiecaj

Jakiś czas temu napisałem tekst w klimatach SF na konkurs pt "Obiecaj", którego temat brzmiał następująco:

Zamawiamy niniejszym dedykowane pisanki-cacanki o objętości wprost proporcjonalnej do zawartości. Niechaj w 3d zogniskują temperaturę czasów, w których nikt nie chce już wierzyć tekstowi na słowo. W zakresie nadsyłki należy ogarnąć sytuację ja, definicję ty, jak również co najmniej kilkuzdaniową encyklopedię relacji pomiędzy nimi. Dozwala się kultywować: skargę konstytucyjną, zwyczajną ściemę, mieszanie szyków, sny. Wskazane są wszelkie rozkojarzenia. I – gdyby to było niejasne – szukamy autorów nad wyraz słownych

Jeszcze słowo wyjaśnienia. Te "dziwności" w połowie tekstu oryginalnie są obiektami WordArt i mają jakiś tam wygląd. Plan był taki, że sama forma tekstu ma współgrać z jego treścią (np. zwrot "wir wspólnych wspomnień" ma formę zawijającego się tekstu).  Nie umiem tego przenieść do bloga, więc zrobiłem taką marną namiastkę.  Zatem zostaliście ostrzeżeni :) Miłej lektury



OBIECAJ

Trzymam w rękach nieruchome ciało i patrzę w gwiazdy nade mną. Krystalicznie czyste niebo połyskuje miriadem diamentowych rozbłysków rozrzuconych na czarnym welinie. Nie ma już atmosfery, która mogłaby zniekształcać światło odległych słońc i chmur mogących je zasłaniać. Widok oszałamia. Pośród nieprzeliczonej rzeszy gwiezdnych latarni wyławiam nieregularne pulsowanie V838 BonaSpei, szczególnie intensywne poza widzialnym dla człowieka pasmem fal elektromagnetycznych. Atakuje moje sensory natrętnym pojękiwaniem, przykuwającym jak ostatni desperacki krzyk ciśnięty w kosmos. Jej światło podróżowało do Ziemi ponad 4 miliardy lat. Już jej zapewne nie ma. To tylko fotografia nieistniejącego świata.
Robi się coraz jaśniej i wiem, że nie pozostało wiele czasu do świtu, linia terminatora zbliża się nieubłaganie jak kurtyna płomieni. Wkrótce nastanie nowy dzień, a wokół zrobi się zbyt gorąco i niebezpiecznie, nawet dla mnie. Mimo to pozwalam sobie na kolejne chwile obserwacji. Zmieniam filtry wizjerów, by odseparować promieniowanie tła w poszukiwaniu niewielkich żagwi, niemal niewidocznych w świetle gwiazd. Wybrani: przemierzający kosmos we wnętrzach wielkich statków w poszukiwaniu ocalenia. Lubię na nich patrzeć, rozmyślać nad tym co robią i wyobrażać sobie ich dawne życie, prowadzone tutaj, zanim wszystko runęło. Umykają na cienkich lancach klasycznych napędów paliwowych, rozpaczliwie wolno wobec prędkości światła i szybkiej śmierci wyładowań gamma. Wciąż zbyt blisko, by liczyć na ocalenie.
Dużo dalej, jednak wciąż niepewne przetrwania, mkną arki, dosiadające zawodnych eksperymentalnych napędów. Nasza ostatnia realna nadzieja ocalenia namiastek życia, spłowiałe odbitki ludzkiej cywilizacji, zdigitalizowane osobowości wybrańców, zanurzone w ciepłych oceanach cyfrowej katalepsji. Ostatni desperacki zryw ludzkości przed stoczeniem  się w otchłań barbarzyństwa.
[Katalog: Wspomnienia. Etykieta: 13072021]
To samo niebo, wiele lat wcześniej. Błękit zabarwiony złowróżbnym złotem. Bolidy zawieszone na sznurach smug kondensacyjnych, rozpruwają atmosferę daleko stąd, są jednak doskonale widoczne. Kreślą po nieboskłonie ciche równania grozy. Wyczuwam drżenie żony, gdy przywiera do mnie zafascynowana niemym spektaklem zniszczenia.
- W telewizji mówili, że te dziwne zmiany w grawitacji Słońca ściągają na nas zbłąkane meteory i komety. Czy to koniec …  – jej głos chwieje się zauważalnie – czy to koniec świata?
Nie umiem odpowiedzieć, bo wobec tego widoku grozy wszystkie słowa są zbyt małe, więc tylko mocniej ją przytulam. Nie chcę, by widziała lęk w moich oczach.
Potem powietrze wibruje, jak od odległego ryku ojca olbrzymów i odpowiada mu zawodzący chór alarmów samochodowych.
- Niech będzie koniec – mówi dalej żona głaszcząc wydatny brzuch - Mam kochanego męża, lada dzień będę miała kochane dziecko. Potem świat może się kończyć, bylebyśmy tylko umarli razem.
- Wszystko będzie dobrze, Ziemia przetrwała gorsze rzeczy – niemal sam w to wierzę. Niemal.
-  Obiecaj, że odejdziemy razem. Nie chce zostać sama. Obiecaj.
Blask rozlewa się wokół potopem czerwieni i pomarańczu, a żar jak podmuch kosmicznego pieca omiata ziemie, gdy Słońce wynurza się zza horyzontu. Delikatnie, jakby wciąż miało to jakieś znaczenie, kładę ciało, a potem patrzę jak dymi i paruje trawione otaczającą nas pożogą. Nie widzę ulatującej duszy, choć bardzo bym chciał.
Już wkrótce nabrzmiałe żarem Słońce, nasz odwieczny opiekun, obejmie Ziemię swym ostatnim matczynym uściskiem i złoży na jej obliczu pocałunek śmierci. Co się wtedy stanie z duchami wszystkich ludzi? Czy na zawsze zagubią się w międzygwiezdnej pustce? Nie wiem dlaczego zastanawiam się nad takimi kwestiami, być może mój mózg został już subtelnie uszkodzony wzrastającymi emisjami.
Promieniowanie rośnie lawinowo, wyczuwam nadejście kolejnej słonecznej flary i ukrywam pomocnicze sensory we wnętrzu pancerza. Przez chwilę patrzę jeszcze na swoje potężne metalowe dłonie o dwóch przeciwstawnych kciukach, a potem odwracam się, kierując kroki w stronę masywnych wrót skrytej wiele pięter pod powierzchnią ziemi krypty. Jestem człowiekiem i wciąż mam pracę do wykonania.
Tulę drobne i pulsujące ciepłem ciało córeczki do swojej piersi. Napawam się błogim wyrazem jej malutkiej twarzyczki, gdy z ujmującym spokojem pije mleko. Zastanawiam się jakie ma szansę przetrwać w upadającym na zewnątrz świecie, nie potrafię się jednak bać. W tej jednej chwili, w tym momencie bliskości, czuję tylko szczęście.
- Jest piękna, prawda? – patrzę na stojącego w półmroku męża. Jego zapadnięta twarz wyraża skrajne zmęczenie, ale oczy błyszczą szczęściem.
- Po pięknej matce – odpowiada.  
Nie rozumiem dlaczego to wspomnienie znajduje się w tym miejscu mojej pamięci. Nie chcę zastanawiać się do jakiego wniosku prowadzi jego obecność. Odsuwam je na bok i uciekam od myślenia, to proste gdy w pełni kontrolujesz funkcje swego mózgu. Wspomnienia obszarów pomocniczych mogę wywołać tylko sam i jedynie wyraźnym poleceniem. Koniec demonów przeszłości nawiedzających udręczone umysły.
[Polecenie: Skatalogować z etykietą: 07012022, przesunąć do pomocniczych folderów pamięci]
Wobec nieustannego bombardowania i wzrostu aktywności Słońca zagrzebaliśmy się pod powierzchnię planety. Setki placówek naukowych, centrów badawczych i kryzysowych, a także prywatnych schronów, zapełniło się szczęśliwcami dość bogatymi, lub dostatecznie cennymi dla decydentów. Na zewnątrz szalały wojny i zniszczenie, akty desperacji i ostatecznego spotwornienia. Rozbłyski słoneczne uszkodziły sieci energetyczne, zamarł transport i produkcja. Tajemnicze wirusy uderzyły w zgromadzoną przez nas wiedzę, podstępnie i początkowo niedostrzegalnie modyfikując utrwalone zapisy. Wyniki badań zakażone podstępnymi błędami prowadziły do katastrof. Zmanipulowane dane elektroniczne, sfałszowane fakty drukowanych automatycznie wydawnictw, wielki informacyjny chaos. Lata strawiono na ponowne potwierdzanie tego, co było kiedyś dla nas pewne. Czasy apokalipsy, kiedy nikt już nie chciał wierzyć tekstowi na słowo.
Ludzie nie poddają się jednak łatwo. W tych chwilach grozy, ostatnich podrygach życia, wspięliśmy się na wyżyny kreatywności. Odkrycia gwałtownie przyśpieszyły, Ziemia była nie do ocalenia, ale życie tak. Planeta wypluwała automatyczne sądy pełne danych o nas i naszym dziedzictwie. Kilkanaście wypraw załogowych trwoniących resztki bezcennych zasobów rzuciło się do wyścigu o przetrwanie. Zdigitalizowane osobowości pomknęły w kosmos na skrzydłach innowacyjnych napędów, upakowane w bezzałogowych aparatach. Lecą ciche i uśpione, zanurzone w cyfrowej protoplazmie, może ktoś je kiedyś ożywi i oblecze w ciała według recept, które spisaliśmy tak skrupulatnie. Może gdzieś tam, są życzliwe nam byty?
Potem wszystko ostatecznie runęło. Oceany odparowały, potężne trzęsienia ziemi odciążonych płyt tektonicznych zdruzgotały nasze miasta i większość schronów, a atmosfera umknęła w kosmos. Ponury spektakl zagłady rozpisany na długość jednego pokolenia. Życie, pleniące się przez setki milionów lat na powierzchni Ziemi, zostało zmiażdżone w geologicznym mgnieniu oka. Pozostał tylko wyjałowiony glob. I skryci we wnętrzu najpotężniejszych schronów uśpieni.  Pogrążeni w śpiączce ludzie poddani neurologicznym manipulacjom i chemicznym stymulacjom. Prace ich mózgów wielokrotnie przyspieszono, śnią całe lata podczas tygodnia rzeczywistej katalepsji. Drobiazgowe komputery chłoną wszystkie te obrazy, ideę i nowe koncepcje rojone podczas wirtualnych symulacji życia, zamieniają cierpliwie w cyfrowy zapis. Być może wśród nich, jakiś genialny umysł bądź ślepy los, zrodzą receptę przetrwania, lepszą niż wszystko co dały nam elektronowe mózgi superkomputerów. Nadajniki jakie nadzoruje, nieśmiało wynurzają się spod kopuł pancernych silosów raz na dobę, by słać te dane w ślad za uciekinierami z Ziemi.
[Katalog: Wspomnienia, Etykieta: 13092027]
Antyseptyczne światła centrum kryzysowego. Zmęczeni ludzie o zawziętych twarzach. Ciche modlitwy szeptane w kątach odrapanych korytarzy. Dyskretne automaty porządkowe pobrzękujące cicho, w rytm buczenia niewydolnej klimatyzacji. Strzegą mnie przed zdziczałym tłumem na zewnątrz, czy ośrodka przede mną? Nie jestem do końca pewien. Zgłaszam się do pionierskiego programu przepisywania osobowości. Podobno kilka procent ludzi ma ku temu naturalne predyspozycje, w ich przypadku zabieg daje pewne nadzieję na poprawny rezultat. Na innych czekają tylko pułapki cyfrowej psychozy. Ciepły głos głównego naukowca niczego nie obiecuje, jest jednak dziwnie kojący, niczym ojcowska bajka szeptana na dobranoc. Dlaczego jestem tu sam, choć przyrzekałem? Boje się zastanawiać, co to może oznaczać.
Dostałem swoje nowe życie i nowe ciało pozbawione słabości poprzedniego. Silne i odporne, nieczułe na zwiększone promieniowanie, niepodlegające zmęczeniu. W sam raz dla opiekuna, który ma nadzorować placówkę pełną uśpionych ludzi, podłączonych do skomplikowanej aparatury. Dostatecznie mocne, by dotrzymać złożonej niegdyś obietnicy.
Uważam, że to ludzka intuicja każe mi wyjść na powierzchnię, gdy nie ma ku temu wyraźnych i obiektywnych powodów. Pancerne wrota krypty otwierają się z trudem, gdy wkraczam na osnutą pyłem równinę, zostały zapewne uszkodzone podczas ostatnich wstrząsów. Na zewnątrz korona płomieni buzuje wokół słońca, a jego gigantyczne oblicze zdaje się wisieć tuż nad Ziemią. Słyszę i widzę jak cierpi trawione chorobą, śpiewa swój ból w przestrzeń, szukając ratunku. Gwałtowne radiowe spazmy, przeszywający ryk promieniowania gamma, macki plazmowych wyrzutów chłoszczące próżnię.
Jednak żadna odpowiedź nie nadchodzi. Kosmos jest zimny i nieczuły. Życie to tylko pył rozsiany w nieogarnialnych pustkach przestworu. Przycupnięte i nieistotne wobec wszechobecnej potęgi zniszczenia.
Według niektórych symulacji przeprowadzonych jeszcze przed ostateczną ucieczką wybranych, nasza gwiazda wkrótce odrzuci wypalone zewnętrzne powłoki, by stać się magnetarem - diabolicznym awatarem zniszczenia, piekłem ponad wszelkie ludzkie wyobrażenia. Z punktu widzenia znanej ludzkości fizyki to niemożliwe, masa Słońca nigdy nie była dostatecznie duża, jednak to wszystko dzieje się tu i teraz, na moich oczach. Obcy zranili naszą gwiazdę, zadając jej śmiertelną ranę. Zmuszając by wbrew sobie pożarła i zniszczyła własne dzieci.  Nie było inwazji nienawistnych istot o odpychających kształtach, nie było potężnych pojazdów zasłaniających niebo, nie było wojny i nie było do kogo strzelać, by próbować się ocalić. Nikt nie wykrzyczał nam w twarz naszego wyroku. Gdzieś w odmętach niemej pustki jakaś bezlitosna wola po prostu wydała wyrok. Tajemnicze rozbłyski z głębi kosmosu, cienkie jak szydło wiązki promieniowania, innego niż wszystko co dotąd poznaliśmy, ugodziły naszą gwiazdę. Słońce gwałtownie zwiększyło swą aktywność i w ciągu dwóch dekad zaczęło zmieniać się w czerwonego olbrzyma, by pożreć i spopielić wszystko w swym zasięgu.
Po oblanej cynobrowym blaskiem pustyni przesuwa się w moją stronę długi, czarny cień, jak paluch wyrastający z chwiejnej sylwetki, która go zrodziła. Obiekt 13-21, podpowiadają moje bazy danych, nadzorujący placówkę odległą o ponad 30 kilometrów stąd. Bliźniaczy ośrodek, który przestał nadawać sygnały podczas ostatnich gwałtownych ruchów skorupy ziemskiej, prawdopodobnie zdruzgotany jej wstrząsami. Tkwiące w naszych psychikach przywiązanie do cielesności kazało jej wybrać kształt powłoki z grubsza odpowiadający profilowi kobiety homo-sapiens rasy indoeuropejskiej. Zbliża się powoli, i nawet we wszechobecnym słonecznym szumie, widzę wyraźnie, że jest krytycznie uszkodzona. Porusza się powoli i niepewnie, jakby na oślep, i nie w pełni kontrolując poczynania swego mechanicznego ciała. Gwałtowne szarpnięcia korpusu raz za razem posyłają jej głowę w szaleńczy, nieskoordynowany taniec. Mechaniczne epilepsje popsutego automatu.
Z bliska widzę, że sensory 13-21 są niemal całkowicie uszkodzone, strzela losowo skondensowanymi emisjami komunikacyjnych mikrofal i chaotycznie omiata otoczenie krótko-zakresowym radarem.  Wybiegam jej na spotkanie i chwytam podrygujący metalowy korpus, obejmujemy się niczym kochankowie z dawnych filmów. Defekt mechanizmów równowagi szarpie ciałem 13-21 w gwałtownym spazmie, udaje mi się ją unieruchomić, ale upadamy na kolana.
Dwoje ludzi klęczy w jałowym pyle stykając się czołami. Ostatnie stworzenia na powierzchni Ziemi. Żywe stworzenia. Ludzie. Zapewne tak nie wyglądamy, nasze mechaniczne powłoki - zwarte, opancerzone i zjeżone girlandami czujników oraz pomocniczych wysięgników wzbudziłyby instynktowny lęk dawnych ziemian. To nie ma znaczenia. Wyraźne wspomnienia dawnego życia, nasze własne wyobrażenia o sobie, i ostatnie biologiczne szczątki kory mózgowej zapieczętowane w pancernych skorupach czaszek, są dla nas niepodważalnym dowodem.
Wymieniamy skondensowane pakiety informacji, czule muskamy swoje skany wiązkami identyfikacyjnych danych, jak pieszczotliwe owady gładzące się czułkami. 13-21 poznaje i przyswaja moje obserwacje, moje uczucia, a potem powoli i z nieśmiałym szacunkiem, także moje wspomnienia. Znajdują cichy kąt w sektorach pamięci jej elektroniczno-organicznego mózgu. Przez chwilę tkwimy niczym w oku cyklonu, znieruchomiali w sztormie wspólnych emocji. Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej w historii dwoje ludzi staje się jednym. Wiem, że w dawnym życiu nazywała się Daria i miała męża, którego zabiło promieniowanie. Ich rybka, spłowiały ze starości skalar, nazywała się Vanda. Dotykam małego intymnego wspomnienia, skrytego za kurtynami szalejących namiętności, jak przycupnięte w przerażeniu zwierzątko. Zachowuje je nietknięte, niemal czule pozostawiam poza pakietem danych – nikła namiastka indywidualności.
Musisz nas ocalić. Obiecaj.
Udostępniam pełną przepustowość łączy i otwieram wolne foldery pamięci, a Daria wlewa się w mój umysł prawdziwym tsunami binarnego człowieczeństwa.

S…
K
A
P
U
J
Ę

F          L         J
      A         U          Ę


R     oz                            s                            y

                    pa                ny 

ni       czy     m antyczne puzzle …

wir wspólnych wspomnień...

Czy retrospekcja tej powłoki to ja, czy ona? Czy ma to w ogóle jakiekolwiek znaczenie?  Przez długi czas badam reakcje swojego ciała, jak człowiek obudzony po wielu dniach śpiączki w szpitalu: zakres ruchu, sposoby postrzegania, wspomnienia nie moje, a jednak moje, jakby na nowo odnalezione.
A potem 13-21 umiera, w każdej możliwej definicji tego terminu. Jej cybernetyczne ciało zawodzi na poziomie, który przekracza moje zdolności odtworzeniowe. Biologiczne fragmentu je mózgu to teraz tylko organiczna pulpa, pusta i pozbawiona jakichkolwiek śladów elektrycznej aktywności, tak samo jak sformatowany bank pamięci.
Ja, ona, my wstajemy. Słowa nie są potrzebne, czyż muszę przekonywać sam siebie?
[Katalog: Wspomnienia. Etykieta: brak. Polecenie: oznaczyć datą bieżąca]
Biegnę ścieżką pomiędzy omszałymi pniami dorodnych dębów. Szumiący park rozpościera się wokół, a ostatnie nitki porannej mgły delikatnie wirują w ukośnych smugach światła. Trasa kończy się przy srebrnym vanie zaparkowanym na wąskiej asfaltówce. Zwalniam i zatrzymuję stoper, z satysfakcją odnotowując czas. Kontroluję puls, a potem zaczynam lekkie rozciąganie. Mój oddech niemal wraca do normy, gdy w końcu pojawia się Adam, zasapany i czerwony z wysiłku. Zgina się wpół, podpierając o kolana, i przez dłuższy czas tylko kręci z podziwem głową.
- Kochanie – sapie – miałem tylko miesiąc przerwy, a ty jesteś w takiej formie jakbyś ...uff... trenowała co najmniej pół roku dłużej.
- Nie przykładasz się zanadto – rzucam żartobliwie, rozkoszując się zmęczeniem i entuzjazmem, który buzuje w moich żyłach. Dobry poranny bieg zawsze tak na mnie działa, koktajlem upojenia własną siłą i zdziwienia faktem, do jakich postępów mogę zmusić własne ciało. W tych krótkich chwilach, gdy endorfiny szaleją w mojej głowie jak bąbelki szampana miewam dziwne myśli i szalone pomysły, którymi sama się zaskakuję.
- Myślę, że powinniśmy sobie kupić rybkę  - rzucam od niechcenia, a Adam robi taką minę jakbym mu właśnie oznajmiła, że jestem w ciąży.
Moja dychotomia jest konfudująca i w dłuższej perspektywie uniemożliwia mi optymalne wykonywanie obowiązków. Dokonuję ostrożnego rozdzielenia splątanych wspomnień, emocji i pulsujących nadzieją myśli Darii, przesuwając je do pomocniczych folderów pamięci. Placówka wymaga coraz więcej uwagi, wstrząsy uszkadzają kilka kolejnych newralgicznych systemów i moja sprawność jest teraz kluczowa. Pomimo zdwojonych wysiłków nie udaje mi się zapewnić funkcjonowania głównego układu zasilania, reaktor staje się niestabilny i muszę go wyłączyć. Umiera kolejny śpioch, zgodnie z przewidywaniami monitora medycznego, zaawansowany wiekowo mózg nie wytrzymuje potężnej stymulacji chemiczno-elektrycznej. Nawet w chwili ostatecznej degeneracji wysyła jednak strumienie danych, spijane łapczywie przez procesory koordynacyjne głównego komputera placówki. W ciągu kolejnych 112 godzin wstrząsy niszczą kolejne systemy i umiera większość śpiochów. Niepewny czy nadajniki nie odmówią posłuszeństwa, przygotowuję pakiet danych i, gdy tylko staje się to możliwe, uruchamiam emisję. Skondensowane dane mkną w pustkę na skrzydłach mikrofal i laserowych impulsów, w poszukiwaniu drobnych metalowych łupin, niosących kruche życie poprzez niebezpieczeństwa kosmosu.
Czy jest wśród nich wybawienie, czy może tylko niejasne i mroczne sny, nieczytelne jak prześwietlone fotografie? Mógłbym spróbować je zanalizować i to sprawdzić, ale nie chcę tego robić. Dla mnie i tak nie ma to znaczenia. Do końcowej wiadomości dołączam pozdrowienia. Ostatnie ludzkie słowa jakie oderwą się od Ziemi. Krótkie błyski latarni pochłanianej przez nicość, rozpaczliwy oddech wymarłego świata. Nie sądzę, by instrumenty nadawcze były zdolne do ponownego uruchomienia.
[Katalog: Hipotezy. Etykieta: Moje człowieczeństwo]
Czy to obecność 13-21, niedawno rozdzielone przeze mnie połączenie umysłów, jest powodem powstania takich myśli? Jestem pewien, że wcześniej nie miałem żadnych wątpliwości dotyczących swego człowieczeństwa. Mam przecież wyraźne wspomnienia wizyty w centrum kryzysowym i widoki zabiegów transferu umysłu. A może oszukuje sam siebie i świeże spojrzenie Darii pozwala mi dostrzec tylko to, czego obawiałem się od dawna, odsuwając wnioski i przenosząc je do trudno dostępnych katalogów? Wspomnienia przecież nic nie znaczą, mogą być równie sztuczne co ciało.
Zasadnicze pytanie, którego zawsze się bałem brzmi: czy faktycznie byłem kiedykolwiek człowiekiem? Czy w pancernej puszce mojego sztucznego ciała rzeczywiście zamknięto, tak jak mi powiedziano, fragmenty mojego mózgu? Logika podpowiada, że byłoby to niecelowe i prowadziło do istotnego osłabienia projektu – krucha materia ludzkiego ciała wymaga wszak dodatkowych osłon, wydajnych systemów chłodzenia, i sposobów odżywiania komórek biologicznych. Implikacja dodatkowa: jeśli nie mam komórek biologicznych w mózgu, to być może nigdy nie miało ich tam być? Jestem od początku tylko tworem sztucznym, artefaktem którego elektroniczny mózg zaprogramowano, by myślał o swej ludzkiej proweniencji, co mogłoby wpłynąć na zwiększenie motywacji, a tym samym na skuteczność moich działań. Takie zabieg dawałby sztucznej inteligencji pewną bazę osobowościową i pozwalał wytłumaczyć znaczenie własnej egzystencji, uniknąć rozpraszających rozważać typu: po co tu jestem, czym mnie stworzono?
Wmawiam sobie, że gniew jaki we mnie budzi taki wniosek jest jawnym dowodem jego nieprawdy. Jestem świadom zagrzebanych głęboko w moich obwodach instrukcji dotyczących mechanicznego ciała, w jakie mnie obleczono. Nie zamierzam po nie sięgać. Zapewne zawierają kłamstwa obcych, które mają mnie osłabić. Są zakażone, zatrute jadem manipulacji.
Jeśli to twoje obawy Dario, to ocalę cię tak jak obiecałem. Z całą pewnością jesteśmy ludźmi.
[Polecenie dodatkowe: zniszczyć katalog]
Pomimo niemal całkowitego zaniku zasilania trzech śpiochów wciąż trwa, uparcie śnią swe przyspieszone życia, i tylko ja jestem świadkiem tych zmagań. Zostaje z nimi do końca, delikatnie ściskam ich dłonie, gdy gasną jeden po drugim. Potem zapada mroczna cisza, odcięte od zasilania awaryjnego mechanizmy zamierają protestując nieśmiało, a ciemność wypełnia wszystko wokół miękkim tchnieniem. Mógłbym tu zostać, prawdopodobnie nawet kilka tygodni, samotny cerber na straży grobowca, nie widzę w tym jednak żadnego sensu po śmierci śpiochów. Opuszczam mroczne łono podziemnego schronu, z trudem przedostaję się przez awaryjne wrota i strzaskanymi schodami wspinam ku powierzchni na spotkanie przeznaczenie.
Mogę zwolnić reakcje biochemiczne i elektryczne zachodzące w mózgu, rozciągnąć tę chwilę w subiektywnie odczuwalne 10 lat, ale tego nie robię. To byłaby żałosna ucieczka. Temperatura wzrasta gwałtownie, gdy Słońce wyciąga ku Ziemi swój ognisty palec. Ostatni pocałunek, dla pamięci wszystkiego co było i przeminęło przed jego cierpliwym obliczem. Ciała żarzą się, „dymią” i zapadają w sobie – puste skorupy popiołu, łapczywie pochłaniane przez nienasyconego olbrzyma.  Nie widać już gwiazd, nie widać ciemności kosmosu, są tylko wirujące smugi płomieni i spazmy twardego promieniowania bombardującego mój pancerz jak pociski kartaczy. Fale radiowe piekielnych zakresów omiatają mnie, jakby zdziwiona gwiazda pytała czemu wciąż tak zawzięcie trwam. Czuję jak pod stopami udręczona Ziemia protestuje gwałtownymi wstrząsami.
Wciąż jestem człowiekiem.
Promieniowanie smaży moje sensory optyczne. Przez chwilę słyszę jeszcze radiowy szum Słońca, agonalny ryk tytana w dniu jego kresu, który raptownie urywa się, w chwili gdy milknie odbiornik. Już nic nie łączy mnie z otaczającym światem, jestem od niego odgrodzony, gdy jeden po drugim umierają moje zmysły. Zdruzgotana skorupa, której uparcie trzyma się życie.
Skupiam się na komunikatach docierających do mojej świadomości z systemów internalnych. Temperatura zewnętrznych części pancerza przekracza już 600 stopni Celsjusza i gdyby ktoś mógł mnie teraz widzieć, dostrzegłby gorejącego ducha ognia, płomienistą statuę, przerażającą jak sam herold Armagedonu.
To już nie ma znaczenia. Słońce wypala mi twarz, nie widzę, nie słyszę i nie czuję piekielnego dotyku żaru na swym metalicznym ciele, lecz wewnętrzne żyroskopy sygnalizują, że wciąż stoję. Systemy alarmowe wyją w mojej głowie jak opętane, kaskady cyfr przesypują się niczym ziarenka w klepsydrze, pulsują rozpaczliwą czerwienią. Przeciążony układ chłodzenia odmawia posłuszeństwa i wiem, że za 3,76 sekundy resztki moich ludzkich tkanek ukryte wewnątrz pancernej puszki mózgu obrócą się w popiół. 
Wciąż jestem człowiekiem. Ostatnim na Ziemi. Obiecałem.
Tulę wspomnienia 13-21, owijam je czule pakietem swoich najcenniejszych emocji i odczuć, rozpaczliwie przemieszczam z biologicznych partii mózgu do monokryształowego, krzemowego sarkofagu procesora sterującego. Delikatny lęk jaki odnajdujemy w tej chwili pośród naszych doznań, jest nieoczekiwanym odkryciem. Przez chwilę wypełnia nas dziwne uniesienie, jakbyśmy u kresu istnienia znaleźli ostateczne potwierdzenie swego człowieczeństwa. Chcemy wierzyć, że jest to tylko nasze odczucie, a nie litościwe znieczulenie twórców tego ciała, przewidziane na dzień naszego odejścia - złoty strzał cyfrowej kokainy. Potem słońce nas pożera, a ciemna zasłona opada na całe nasze jestestwo. Wspomnienia wypalają się i ulatują w pustkę, gdy bezlitosne inferno trawi nas i odsłania warstwa po warstwie, jak obieraną cebulę. Pozostają ostatnie rozpaczliwe myśli, strwożone i drobne niczym przerażone myszki osaczone w kącie. Nasze ciało na zewnątrz zapewne pieni się w piekielnym żarze, płacze topioną plastalą, rozpływając w bezkształtna bryłę.  
Krzem wewnątrz ceramitowej puszki wytrzymuje nieco dłużej.
Wciąż jesteśmy ludźmi.
[Warning!]
[Main Power Source Disable]
Dawno temu we włoskich Pompejach odkopano szkielety dwójki ludzi przykrytych popiołem, gdy ogarnęła ich fala piroklastyczna wybuchu Wezuwiusza, wciąż objęte i utrwalone na wieki.
Za miliard lat odmienne obecności znajdą nasz odcisk …. dwie ludzkie dusze wytrawione … na wieczność w tkance wszechświata …. w miejscu gdzie niegdyś …
[Critical Status]  
… była/jest/będzie …. Ziemia.
[Critical Status]
Wciąż jesteśmy…
Wciąż…
[-]




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz