wtorek, 4 sierpnia 2015

Pocztówki z Czasów Końca II: Chwalebny Dzień

Publikuje od razu drugi tekst, tym razem opisujący wycinek zmagań o Carroburg.

Punktem wyjścia było tutaj pewne rozważanie na temat tego, jak wyglądałoby starcie konwencjonalnej piechoty z siłami chaosu, zwłaszcza jeśli chodzi o jakieś abominacje czy demony Nurgla. Czy taka walka w ogóle mogła by się odbyć? Czy ludzi po prostu nie uciekli by wobec całej tej odrażającej grozy wroga? Wyobraźcie sobie, że stoicie z mieczem w dłoni naprzeciw kilkutonowej góry zarobaczonego mięsa. Czy macie jakieś nadzieje, żeby to w ogóle zranić? Początkowo chciałem pokazać całkowity bezsens takiej walki, ludzi popadających w szaleństwo i stupor na sam widok gnijących kształtów bestii chaosu. Tekst wyszedł jednak mocno depresyjny więc finalnie rozbudowałem go i złagodziłem wymowę. 

...
Chwalebny Dzień

Z cała ich potęgą przychodzi nam stanąć
Walki na przedmieściach Carroburga, starcia rajtarów i lotnych rot z forpocztami armii chaosu, trwały całe przedpołudnie. Potem nadeszły główne siły wroga, prawdziwa fala piekielnej powodzi, a harcownicy wycofali się na tyły, dołączając do oddziałów osłaniających flankę. Przeciwnik nadchodził wzdłuż rzeki Reik po stronie miasta oraz od strony Reiklandu, gotując się do uchwycenia przeprawy. Dzicy wojownicy z północnych krain, liczni jakby na Imperium ruszyły całe narody. Nieprzeliczone zastępy groteskowych siewców zarazy, podrygujących w rytm drażniącej muzyki piszczałek. Potężne plugawe bestie dosiadane przez gnijących jeźdźców i powolne szeregi potężnych rycerzy chaosu. Ponad nimi kłębiły się chmury tłustych much i mdłe opary zielonkawej trucizny. Niebo sczerniało od dziwacznie wydętych chmur, jak zarażone trądem ciało.  Powietrze wypełniał dławiący odór i nieludzkie ryki tej hordy.

Carroburg miał solidne obwarowania, lecz przede wszystkim bardzo dogodne położenie. Wniesiono go na stromym podejściu wzdłuż drogi na odległy Middenheim, skąd dobrze rozstawione baterie artylerii miały szerokie pole ostrzału. Stosunkowo ciasna i solidna kamienna zabudowa doskonale nadawała się do obrony i blokownia liczniejszych sił. Dodatkowo gęsty las w sąsiedztwie utrudniał szybkie obejście miasta i zaatakowanie go szerszym frontem na wielu odcinkach jednocześnie. Oczywiście wrogowie mogli to zrobić i zamknąć je w oblężeniu. Gdyby tylko myśleli jak stratedzy i gdyby tylko chcieli. Nie uznali jednak za konieczne, bo każda bitwa jaką dotąd stoczyli pozwalała im sądzić, że przewaga liczebna i nieustanny napór w końcu złamią ludzkich obrońców. Nie było potrzeby stosowania wyszukanych manewrów, obejść czy pozorowanych odwrotów. Wystarczyła tylko brutalna siła.

Przewaga wroga była wielka i nie oczekiwano zwycięstwa. Lars Velgorf może wciąż był młody, ale zbyt dugo służył w wojsku by mieć jakieś złudzenia w tym zakresie. Zresztą nie taki był plan. Tym razem dowódcy wyjaśnili im na czym on polega. Ta wiedza dała im siłę na dłuższą walkę, pozwoliła zrozumieć rozkazy i nadać większy cel poświeceniu. Chodziło o to by powstrzymać mało wartościową masę rzucaną przez wroga jako mięso armatnie w każdej kolejnej bitwie i wciągnąć w miejskie walki najbardziej wartościowe jednostki sił Nurgla. Carroburg miał stać się wielkim stosem, piecem jakiego nie widział dotąd świat. Cywilów ewakuowano, a piwnice i strychy domów wypełniono suchym drewnem, dzbanami oliwy oraz oleju mineralnego, a także tak dużą ilością prochu jaką tylko można było ująć z wojskowych zapasów, by nie pozbawić korpusu artyleryjskiego zdolności bojowych. Trzech magów ognia obłożyło miasto potężnymi zaklęciami. Teraz trzeba było tylko wciągnąć tu wroga, pokazać mu swoim oporem, jak bardzo zależy nam na utrzymaniu miasta.

Nie przejdą
Pierwsi ruszyli na nich wojownicy z Norski i Północnych Pustkowi. Półnadzy, o bladej skórze pokrytej bliznami i wojennymi tatuażami barbarzyńskich plemion. Z krzykiem na ustach i pogardą śmierci na obliczach. Wielu z nich nosiło przeraźliwe mutacje i wyraźne ślady chorób, czułe pocałunki boga rozkładu. Oczekiwali łatwego zwycięstwa, tanio przelanej krwi i przerażonych ludzi, których mogliby ćwiartować w bezskutecznej próbie upojenia krwawego szaleństwa. Tak jak dziesiątki razy do tej pory. Spotkali tylko zgubę.

Dzicy i zażarci. Nieustępliwi i przerażający, ale wciąż śmiertelni. I atakujący bez żadnego planu. W ścisku jaki tworzyli nie mogli wykorzystać w pełni skuteczności swych potężnych dwuręcznych broni. Próbując zadawać szerokie ciosy ranili własnych towarzyszy, tratowali rannych i poległych. Kłębiąc się bezładnie wpadali na siebie, gubili rytm i blokowali drogę. Może nie dało się ich łatwo przestraszyć, ale dziś umierali jak wszyscy inni żołnierze. W takich warunkach, pomiędzy kamiennymi budynkami miasta ostrzał karnych szyków imperialnych strzelców skutkował prawdziwą hekatombą.

Równe palby zadudniły w uliczkach, miedzy huk wystrzałów wdarły się ostre krzyki oficerów. Prawdziwy deszcz ołowiu spadał na atakujących, gdy dobrze wyszkoleni strzelcy wykonywali kontrmarsz cofając się ku stojącym wyżej pikinierom.

Ci otworzyli szyk przepuszczając strzelców i zagrały trąbki. Piechurzy zwarli się ponownie a piki opadły w dół tworząc mur kolczastej śmierci, nakładające się na siebie warstwy drewna i stali. Prawdziwy las śmierci. Fala wyjących wojowników przeorana salwami arkebuzów, ciężkich rusznic i muszkietów nie miała dość impetu aby się przedrzeć przez karne szeregi imperialnej piechoty. Rozległy się dzikie wrzaski przebijanych ostrzami, szczęk metalu,  kilka pik pękło z trzaskiem, ale reiklandzka piechota nie oddała pola.

Atakujących na ziemi wsparły z powietrza latające monstra. Skłębione w wielki lej czarne chmury otworzyły się nagle nad miastem i w dół runęły obrzydliwe bestie o owadzich skrzydłach. Wprost na plecy pikinierów, chcąc zmieszać szyk i wywołać panikę. 

W odpowiedzi z pobliskich dachów zaterkotały zamaskowane dotąd zestawy przeciwlotnicze, lekkie balisty na obrotowych stelażach i baterie sprzężonych ciężkich kusz. Kilkanaście potworów strącono, kilka innych szarpnęło się pod uderzeniami bełtów, odbiło na boki i odleciało chwiejnym lotem. Jeden z trafionych zawirował w powietrzu jak opadający liść furkocąc splątanymi skrzydłami. Jego spęczniałe ciało rozprysło się na bruku z mokrym plaśnięciem kilka kroków od Larsa. Reszta lotników zmieniła cel ataku i spikowała na dachy wdając się w gwałtowną walkę z osłaniającymi baterie piechurami. Większość potworów sprawnie wysiekano, tylko nieliczne odleciały skrzecząc gniewnie.

Z tylnych szeregów imperialnej piechoty przecisnęło się ku przodowi kilku grenadierów miotając pociskami ponad pochylonymi drzewcami. Kartacze rozrywające się w tłumie norsmenów zbierały straszne żniwo. Ponownie zagrała trąbka i żołnierze cofnęli się cztery kroki szarpiąc pikami by uwolnić ostrza. Przez zwałowisko zabitych przedarły się kolejne zastępy dzikusów, jednak tylko po to by zginąć na ponownie ustawionej śmiercionośnej palisadzie. Manewr powtarzali cztery razy i wkrótce uliczkę pokrywał tylko gruby dywan powykręcanych ciał wojowników północy. Korzystając z chwilowego spokoju żołnierze mogli zreorganizować szyk, wycofać rannych i wymienić strzaskane piki. 

Lars pomyślał, że dowodzący szturmem chciał ich zmęczyć, pragnął by odsłonili swe tajemnice i zaangażowali najskuteczniejszą broń już przy pierwszym ataku. Zamiast narażać cenne demony i potężnych, zakutych w stał rycerzy o martwych obliczach dali nam bezrozumnego przeciwnika i łatwe zwycięstwo podnoszące morale. Lars widział bezsilność zabijanych czcicieli chaosu bezsensownie próbujących złamać szyk jego oddziału samym impetem natarcia. Widział ich strach i nic nie mogło sprawić mu większej radości. Słyszał krzyki triumfu towarzyszy, kruczy sztandar furkotał nad jego głową niczym pogardliwe wyzwanie. Wroga dało się pokonać. Czuł gwałtowne buzowanie krwi i czuł siłę, teraz już wierzył że mogli ich tu zatrzymać, wykrwawić. Jakże się mylił.

Niezwyciężony
Z miejsca na którym stali wyraźnie widział, że w rękach wroga była już cała dolna część miasta z dokami, nabrzeżem wyładunkowym portu rzecznego i dzielnicą tkaczy. Wszędzie tam mrowiły się siły chaosu, wypełniając każdy plac, uliczkę i wszystkie płaskie dachy portowych magazynów. Wielkie ruchliwe wszy na trupie miasta. Wszędzie za wyjątkiem wieży celników, która teraz przypominała raczej kopiec na szczycie którego stał samotny bretoński rycerz. Nazywał się Gignac i twierdził, że ma w sobie krew boga wojny. Nikt już w to nie wątpił. Wszyscy jego towarzysze polegli, ale on nie chciał ustąpić ani się wycofać. Zdarł hełm z głowy i głośno szydził z wroga. Jego magiczny miecz przecinał wszystko z taką łatwością jak kosa ścinająca zborze. Żaden pancerz i żadna łuska nie były dla niego przeszkodą, nie spotkał też ostrza, które mogło go zatrzymać. Odcięte kończyny, strzaskane topory i ciała przecięte wpół, równo jak osełki masła, sypały się w dół góry poległych.

Mimo to rycerz powinien już dawno zginąć powalony magią, pociskami, nieustannym naporem wroga czy po prostu zmęczeniem. On jednak trwał, a lśniąca srebrem klinga uderzała wciąż i wciąż. Trwało to tak długo aż usypał u stóp budynku hałdę z ciał pokonanych, wielką niczym ofiarny stos boga krwi. Zabijał rycerzy chaosu, zabijał pomniejsze demony, ściął każdego ogra jaki wspinał się po niego i przez chwile wszyscy patrzący wierzyli, że faktycznie jest niepokonany.

W końcu wysłali na niego smoka.
Wielka bestia zjeżona szańcem kolców i kostnych występów, czerwona jak świeżo wypalona cegła i piękna w swej grozie. Spłynęła z nieba majestatycznie i powoli jakby oddając rycerzowi hołd. Gignac zasalutował. Podobno zabił już smoka, powiadali że był pod Marienburgiem i odciął wężowy łeb jednej z bestii Gutrota Spume.

Nie tym razem.
Oślepiające światło bezgłośnego wyładowania uderzyło ze smoczego pyska, poskręcany łańcuch błyskawicy oplótł rycerza i zmienił w chmurę szarego pyłu. Tak po prostu. Czyimkolwiek był synem jego ojciec nie mógł się równać mocą z Mrocznymi Potęgami. Przez chwilę smok triumfalnie wisiał w powietrzu szeroko rozpościerając błoniaste skrzydła, potem jego guzowaty łeb zsunął się nieoczekiwanie z grubej szyi i spadł w dół niczym przejrzałe jabłko. Potężne szpony długo orały blanki wieży w agonalnych spazmach, a ciało wiło się wężowo krusząc mury, jakby nie chcąc poddać się nieuniknionemu. W końcu śmierć zwyciężyła i smok skonał nieruchomiejąc na szczycie ostatniego szańca Gignaca. Nagrobny kamień wspanialszy niż wszystko co mógł wymarzyć sobie wojownik. 
Ciśnięty w chwili śmierci Bretończyka miecz zawirował jeszcze w powietrzu, błysnął ostatni raz i zniknął.

Pochłonie ich groza
I wtedy ten dziwny dźwięk, jak bulgotanie wody ulatującej z wielkiej miedzianej kadzi, który Lars brał za odgłos smoka, odsłonił przed nim swą tajemnicę. Zza budynków w dole ulicy wynurzył się potworny kształt, podobny w pierwszym rzucie oka do gigantycznej ruchliwej gąsienicy, lecz bez porównania bardzie bezkształtnej, rozlanej i pulsującej. Przez długą chwilę Lars nie rozumiał na co patrzył, umysł bronił się przed zaakceptowaniem tej okropności. Potem jak wielki worek, w którym zamknięto setki ludzi, kształt wali się w górę ulicy wprost na nich, a Lars krzyczy z przerażenia. Nadchodzi król obłędu, potop zgniłego mięsa pochłaniający wszystko na swej drodze. Widział sylwetki wprasowane w fałdy zielono-szarego cielska, widział wystające z tej abominacji kończyny i twarze w jakiś niepojęty sposób wciąż świadomych ludzi. Wrzeszczące w dzikim obłędzie sylwetki imperialnych żołnierzy, teraz będące już częścią potwora. Bezkształtne ciało bestii nieustannie pulsowało, formując macki, wypustki i dziwaczne kończyny tylko po to by zaraz wchłonąć je na nowo. Przelewało się ulicą jak gigantyczna bryła zbyt luźnego ciasta. Jakby cała ta bezkształtna masa popadła w szaleństwo, bezskutecznie próbując przyjąć jakąś bardziej stałą formę. Na oczach Larsa front jednego budynków pchnięty tym ogromem załamał się i runął do środka w chmurze ceglanego pyłu.

Słyszał, że kilka dni temu miejscowy sklepikarz Tom zabił swoją żonę i dzieci. Nie chciał aby to wszystko widziały. Młody żołnierz już nie uważał tego za obłęd. Nawet z potężnym wojownikiem chaosu można było walczyć. Są ostrza, jest cios miecza i jest jakaś szansa. Jak jednak walczyć z czymś takim? Można tylko uciec. Słyszał jak żołnierz obok głośno się wypróżnia, sam już dawno zabrudził spodnie z przerażenia. Nie zrejterowali tylko dlatego, że strach ich sparaliżował, przykuł do miejsca jak posągi.

I on wśród płomieni
Na drodze potwora wyrósł nagle samotny człowiek w karminowej szacie z pożarem rudych włosów na głowie. Z jego wyciągniętych rąk trysnęły dwa iskrzące gejzery. Burza płomieni spadła ulicą w dół, pożoga ogarnęła bestię buzującym całunem. To dziwne, lecz wśród ryku ognia, skowytu palonego potwora Lars wyraźnie słyszał dźwięczący jak dzwon głos maga i precyzyjnie odmierzane słowa magicznej inkantacji. Wielkie płaty tłustej sadzy wirowały ponad domami jak upiorne kruki, gdy ogniste inferno trawiło swą ofiarę.
Lecz magia to domena chaosu.
Stalowy głos maga załamał się nagle, śpiewna intonacja zadźwięczała fałszywie nutami paniki. Moc zaczęła wypływać z adepta kolegium niczym woda z sita. Niekontrolowana i niepowstrzymana, jakby stał się wrotami, przez które runął na miasto ocean ognia. Lars widział jak ciało czarodzieja czernieje, kurczy się niby schnący owoc, by w końcu zamienić się w wypalony i znieruchomiały wiór.  
Ognisty sztorm zamarł.
Gęsty, czarny dym okrył całe dolne miasto cuchnącym całunem. Przez długie chwile panowała jedynie martwa cisza i złowieszczy bezruch.

Nawet szaleństwo czuje ból
Potem spomiędzy kłębów dymu wyszedł rycerz chaosu potężniejszy i bardziej upiorny od wszystkich jakich widział dotąd Lars w tej kampanii. Był wysoki na dwóch ludzi i szerszy niż każdy z potężnych ogrów jacy służyli w 6 Reiklandzkim Regimencie Piechoty. Wzrostu dodawały mu jeszcze długie zakrzywione kolce wyrastające z szerokim barków na podobieństwo ofiarnych pali. Jego zniekształcone mutacjami ciało przykrywały nierówno ciężkie, zaśniedziałe płyty pancerza. Tłuste białe larwy, grube jak palec, wysypywały się z wydętego gazami brzucha, a sznur sinych wnętrzności zwisał mu aż do kolan. Głowa była niczym więcej niż tylko niekształtną bryłą gnijącego mięsa, upstrzoną całym zastępem wielkich jak pięść i spęczniałych od ropy czyraków. Spomiędzy fałd  tłustej skóry wyzierało jedno wrzeszczące szaleństwem oko.

Kilka kul zabębniło nieszkodliwie na pancerzu rycerza, kilka innych uderzyło w ciastowate cielsko bez wyraźnego efektu. Nawet nie zwolnił kiedy wszedł miedzy nich łamiąc piki i roztrącając piechurów szerokimi ciosami pokrwawionego topora. Lars pochylił się pod uderzeniem i z całych sił pchnął piką celując w wydęty brzuch. Broń weszła gładko i tak głęboko, że stracił równowagę i upadł na kolana. Nim zdoła się pozbierać kolejny cios cisnął nim jak workiem ziemniaków wprost na ścianę kamienicy. Moc uderzenia wytłoczyła mu powietrze z płuc, bardziej usłyszał niż poczuł trzask własnych kości. Potem jakaś siłą uniosła go do góry, horyzont okręcił się wokół niego i widział już tylko zbrukane magiczną burzą niebo. Poczuł ukłucie w plecach i spomiędzy blach pancerza na brzuchu wsunął się nagle gruby stalowy kolec. Początkowo nie rozumiał co się stało, potem dotarło do niego, że rycerz nawlókł go na ostrze zbroi jak ciekawski badacz nieostrożnego motyla. Widział swoje nogi dyndające pod dziwnym kątem i pozginane jakby miały zbyt wiele stawów. Nie czuł jednak żadnego bólu tylko smak żelaza w ustach i podrygiwanie ciała w rytm dudniących kroków swego oprawcy.
Rycerz przystanął, by sięgnąć po kolejną ofiarę i z lekceważąca powolnością nabił ja na sąsiedni kolec. Żołnierz, jakiś młody oficer strzelców sadząc po mundurze i zatkniętym za pas pistolecie, miał sporo szczęścia, gdyż nie przeżył tej operacji. Lars zamknął oczy i zaczął powoli zanurzać się w ogarniającym go odrętwieniu. Zrobił dziś co się dało, zabił kilku z nich i zachował swe człowieczeństwo. Teraz mógł umrzeć w spokoju.
Jakby wbrew tej myśli otworzył jednak oczy i ponownie spojrzał w górę. Ponad jego głową imperialne gryfony ścierały się z nienazwanymi bestiami o dziwacznych kształtach. Oblane szkarłatem niebo usiane było spadającymi sylwetkami pokonanych lotników, niczym jesiennymi liśćmi strąconymi z drzewa silnym podmuchem wiatru. Ich okaleczone ciała kreśliły powolne trajektorie mknąc na spotkanie ziemi.

Potem przechylił głowę najbardziej jak mógł w prawo i zobaczył szerokie barki rycerza chaosu, a jeszcze niżej swoich towarzyszy masakrowanych uderzeniami topora. Bliżej dostrzegł surową pulpę mózgu, błyszczącą fioletem tkankę w odsłoniętej od góry skorupie czaszki rycerza.
Jeszcze jedna rzecz przed śmiercią, by mógł odejść tak jak żył.
Nogi miał strzaskane jak suche gałązki, ale ręce wciąż sprawne, więc sięgnął po pistolet oficera. Potem uśmiechnął się gorzko po raz ostatni i z przyłożenia wypalił w głowę potwora.

Ryk agonalnego bólu, jak uderzenie tornado, rozerwał Larsowi bębenki na podobieństwo karty pergaminu. Nawet dziecię zrodzone z czystego szaleństwo może nauczyć się cierpienia.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz