Publikuje od razu drugi tekst, tym razem opisujący wycinek zmagań o Carroburg.
Punktem wyjścia było tutaj pewne rozważanie na temat tego, jak wyglądałoby
starcie konwencjonalnej piechoty z siłami chaosu, zwłaszcza jeśli chodzi o
jakieś abominacje czy demony Nurgla. Czy taka walka w ogóle mogła by się
odbyć? Czy ludzi po prostu nie uciekli by wobec całej tej odrażającej grozy
wroga? Wyobraźcie sobie, że stoicie z mieczem w dłoni naprzeciw kilkutonowej
góry zarobaczonego mięsa. Czy macie jakieś nadzieje, żeby to w ogóle zranić?
Początkowo chciałem pokazać całkowity bezsens takiej walki, ludzi popadających
w szaleństwo i stupor na sam widok gnijących kształtów bestii chaosu. Tekst
wyszedł jednak mocno depresyjny więc finalnie rozbudowałem go i złagodziłem
wymowę.
...
Chwalebny Dzień
Z cała ich
potęgą przychodzi nam stanąć
Walki na
przedmieściach Carroburga, starcia rajtarów i lotnych rot z forpocztami armii chaosu,
trwały całe przedpołudnie. Potem nadeszły główne siły wroga, prawdziwa fala
piekielnej powodzi, a harcownicy wycofali się na tyły, dołączając do oddziałów
osłaniających flankę. Przeciwnik nadchodził wzdłuż rzeki Reik po stronie miasta
oraz od strony Reiklandu, gotując się do uchwycenia przeprawy. Dzicy wojownicy
z północnych krain, liczni jakby na Imperium ruszyły całe narody.
Nieprzeliczone zastępy groteskowych siewców zarazy, podrygujących w rytm
drażniącej muzyki piszczałek. Potężne plugawe bestie dosiadane przez gnijących
jeźdźców i powolne szeregi potężnych rycerzy chaosu. Ponad nimi kłębiły się chmury
tłustych much i mdłe opary zielonkawej trucizny. Niebo sczerniało od dziwacznie
wydętych chmur, jak zarażone trądem ciało. Powietrze wypełniał dławiący odór i nieludzkie
ryki tej hordy.
Carroburg miał solidne
obwarowania, lecz przede wszystkim bardzo dogodne położenie. Wniesiono go na
stromym podejściu wzdłuż drogi na odległy Middenheim, skąd dobrze rozstawione
baterie artylerii miały szerokie pole ostrzału. Stosunkowo ciasna i solidna
kamienna zabudowa doskonale nadawała się do obrony i blokownia liczniejszych
sił. Dodatkowo gęsty las w sąsiedztwie utrudniał szybkie obejście miasta i
zaatakowanie go szerszym frontem na wielu odcinkach jednocześnie. Oczywiście
wrogowie mogli to zrobić i zamknąć je w oblężeniu. Gdyby tylko myśleli jak
stratedzy i gdyby tylko chcieli. Nie uznali jednak za konieczne, bo każda bitwa
jaką dotąd stoczyli pozwalała im sądzić, że przewaga liczebna i nieustanny
napór w końcu złamią ludzkich obrońców. Nie było potrzeby stosowania
wyszukanych manewrów, obejść czy pozorowanych odwrotów. Wystarczyła tylko
brutalna siła.
Przewaga wroga
była wielka i nie oczekiwano zwycięstwa. Lars Velgorf może wciąż był młody, ale
zbyt dugo służył w wojsku by mieć jakieś złudzenia w tym zakresie. Zresztą nie
taki był plan. Tym razem dowódcy wyjaśnili im na czym on polega. Ta wiedza dała
im siłę na dłuższą walkę, pozwoliła zrozumieć rozkazy i nadać większy cel
poświeceniu. Chodziło o to by powstrzymać mało wartościową masę rzucaną przez
wroga jako mięso armatnie w każdej kolejnej bitwie i wciągnąć w miejskie walki
najbardziej wartościowe jednostki sił Nurgla. Carroburg miał stać się wielkim
stosem, piecem jakiego nie widział dotąd świat. Cywilów ewakuowano, a piwnice i
strychy domów wypełniono suchym drewnem, dzbanami oliwy oraz oleju mineralnego,
a także tak dużą ilością prochu jaką tylko można było ująć z wojskowych zapasów,
by nie pozbawić korpusu artyleryjskiego zdolności bojowych. Trzech magów ognia
obłożyło miasto potężnymi zaklęciami. Teraz trzeba było tylko wciągnąć tu wroga,
pokazać mu swoim oporem, jak bardzo zależy nam na utrzymaniu miasta.
Nie przejdą
Pierwsi ruszyli
na nich wojownicy z Norski i Północnych Pustkowi. Półnadzy, o bladej skórze
pokrytej bliznami i wojennymi tatuażami barbarzyńskich plemion. Z krzykiem na
ustach i pogardą śmierci na obliczach. Wielu z nich nosiło przeraźliwe mutacje
i wyraźne ślady chorób, czułe pocałunki boga rozkładu. Oczekiwali łatwego
zwycięstwa, tanio przelanej krwi i przerażonych ludzi, których mogliby
ćwiartować w bezskutecznej próbie upojenia krwawego szaleństwa. Tak jak
dziesiątki razy do tej pory. Spotkali tylko zgubę.
Dzicy i zażarci.
Nieustępliwi i przerażający, ale wciąż śmiertelni. I atakujący bez żadnego
planu. W ścisku jaki tworzyli nie mogli wykorzystać w pełni skuteczności swych
potężnych dwuręcznych broni. Próbując zadawać szerokie ciosy ranili własnych
towarzyszy, tratowali rannych i poległych. Kłębiąc się bezładnie wpadali na
siebie, gubili rytm i blokowali drogę. Może nie dało się ich łatwo przestraszyć,
ale dziś umierali jak wszyscy inni żołnierze. W takich warunkach, pomiędzy
kamiennymi budynkami miasta ostrzał karnych szyków imperialnych strzelców
skutkował prawdziwą hekatombą.
Równe palby
zadudniły w uliczkach, miedzy huk wystrzałów wdarły się ostre krzyki oficerów.
Prawdziwy deszcz ołowiu spadał na atakujących, gdy dobrze wyszkoleni strzelcy
wykonywali kontrmarsz cofając się ku stojącym wyżej pikinierom.
Ci otworzyli
szyk przepuszczając strzelców i zagrały trąbki. Piechurzy zwarli się ponownie a
piki opadły w dół tworząc mur kolczastej śmierci, nakładające się na siebie
warstwy drewna i stali. Prawdziwy las śmierci. Fala wyjących wojowników
przeorana salwami arkebuzów, ciężkich rusznic i muszkietów nie miała dość
impetu aby się przedrzeć przez karne szeregi imperialnej piechoty. Rozległy się
dzikie wrzaski przebijanych ostrzami, szczęk metalu, kilka pik pękło z trzaskiem, ale reiklandzka
piechota nie oddała pola.
Atakujących na
ziemi wsparły z powietrza latające monstra. Skłębione w wielki lej czarne
chmury otworzyły się nagle nad miastem i w dół runęły obrzydliwe bestie o
owadzich skrzydłach. Wprost na plecy pikinierów, chcąc zmieszać szyk i wywołać
panikę.
W odpowiedzi z
pobliskich dachów zaterkotały zamaskowane dotąd zestawy przeciwlotnicze, lekkie
balisty na obrotowych stelażach i baterie sprzężonych ciężkich kusz.
Kilkanaście potworów strącono, kilka innych szarpnęło się pod uderzeniami
bełtów, odbiło na boki i odleciało chwiejnym lotem. Jeden z trafionych
zawirował w powietrzu jak opadający liść furkocąc splątanymi skrzydłami. Jego
spęczniałe ciało rozprysło się na bruku z mokrym plaśnięciem kilka kroków od
Larsa. Reszta lotników zmieniła cel ataku i spikowała na dachy wdając się w
gwałtowną walkę z osłaniającymi baterie piechurami. Większość potworów sprawnie
wysiekano, tylko nieliczne odleciały skrzecząc gniewnie.
Z tylnych
szeregów imperialnej piechoty przecisnęło się ku przodowi kilku grenadierów
miotając pociskami ponad pochylonymi drzewcami. Kartacze rozrywające się w
tłumie norsmenów zbierały straszne żniwo. Ponownie zagrała trąbka i żołnierze
cofnęli się cztery kroki szarpiąc pikami by uwolnić ostrza. Przez zwałowisko
zabitych przedarły się kolejne zastępy dzikusów, jednak tylko po to by zginąć
na ponownie ustawionej śmiercionośnej palisadzie. Manewr powtarzali cztery razy
i wkrótce uliczkę pokrywał tylko gruby dywan powykręcanych ciał wojowników
północy. Korzystając z chwilowego spokoju żołnierze mogli zreorganizować szyk,
wycofać rannych i wymienić strzaskane piki.
Lars pomyślał,
że dowodzący szturmem chciał ich zmęczyć, pragnął by odsłonili swe tajemnice i
zaangażowali najskuteczniejszą broń już przy pierwszym ataku. Zamiast narażać
cenne demony i potężnych, zakutych w stał rycerzy o martwych obliczach dali nam
bezrozumnego przeciwnika i łatwe zwycięstwo podnoszące morale. Lars widział
bezsilność zabijanych czcicieli chaosu bezsensownie próbujących złamać szyk
jego oddziału samym impetem natarcia. Widział ich strach i nic nie mogło
sprawić mu większej radości. Słyszał krzyki triumfu towarzyszy, kruczy sztandar
furkotał nad jego głową niczym pogardliwe wyzwanie. Wroga dało się pokonać.
Czuł gwałtowne buzowanie krwi i czuł siłę, teraz już wierzył że mogli ich tu
zatrzymać, wykrwawić. Jakże się mylił.
Niezwyciężony
Z miejsca na
którym stali wyraźnie widział, że w rękach wroga była już cała dolna część
miasta z dokami, nabrzeżem wyładunkowym portu rzecznego i dzielnicą tkaczy.
Wszędzie tam mrowiły się siły chaosu, wypełniając każdy plac, uliczkę i wszystkie
płaskie dachy portowych magazynów. Wielkie ruchliwe wszy na trupie miasta.
Wszędzie za wyjątkiem wieży celników, która teraz przypominała raczej kopiec na
szczycie którego stał samotny bretoński rycerz. Nazywał się Gignac i twierdził,
że ma w sobie krew boga wojny. Nikt już w to nie wątpił. Wszyscy jego
towarzysze polegli, ale on nie chciał ustąpić ani się wycofać. Zdarł hełm z
głowy i głośno szydził z wroga. Jego magiczny miecz przecinał wszystko z taką
łatwością jak kosa ścinająca zborze. Żaden pancerz i żadna łuska nie były dla
niego przeszkodą, nie spotkał też ostrza, które mogło go zatrzymać. Odcięte
kończyny, strzaskane topory i ciała przecięte wpół, równo jak osełki masła,
sypały się w dół góry poległych.
Mimo to rycerz
powinien już dawno zginąć powalony magią, pociskami, nieustannym naporem wroga
czy po prostu zmęczeniem. On jednak trwał, a lśniąca srebrem klinga uderzała
wciąż i wciąż. Trwało to tak długo aż usypał u stóp budynku hałdę z ciał
pokonanych, wielką niczym ofiarny stos boga krwi. Zabijał rycerzy chaosu,
zabijał pomniejsze demony, ściął każdego ogra jaki wspinał się po niego i przez
chwile wszyscy patrzący wierzyli, że faktycznie jest niepokonany.
W końcu wysłali
na niego smoka.
Wielka bestia
zjeżona szańcem kolców i kostnych występów, czerwona jak świeżo wypalona cegła
i piękna w swej grozie. Spłynęła z nieba majestatycznie i powoli jakby oddając
rycerzowi hołd. Gignac zasalutował. Podobno zabił już smoka, powiadali że był
pod Marienburgiem i odciął wężowy łeb jednej z bestii Gutrota Spume.
Nie tym razem.
Oślepiające
światło bezgłośnego wyładowania uderzyło ze smoczego pyska, poskręcany łańcuch
błyskawicy oplótł rycerza i zmienił w chmurę szarego pyłu. Tak po prostu.
Czyimkolwiek był synem jego ojciec nie mógł się równać mocą z Mrocznymi
Potęgami. Przez chwilę smok triumfalnie wisiał w powietrzu szeroko
rozpościerając błoniaste skrzydła, potem jego guzowaty łeb zsunął się nieoczekiwanie
z grubej szyi i spadł w dół niczym przejrzałe jabłko. Potężne szpony długo orały
blanki wieży w agonalnych spazmach, a ciało wiło się wężowo krusząc mury, jakby
nie chcąc poddać się nieuniknionemu. W końcu śmierć zwyciężyła i smok skonał
nieruchomiejąc na szczycie ostatniego szańca Gignaca. Nagrobny kamień
wspanialszy niż wszystko co mógł wymarzyć sobie wojownik.
Ciśnięty w
chwili śmierci Bretończyka miecz zawirował jeszcze w powietrzu, błysnął ostatni
raz i zniknął.
Pochłonie ich
groza
I wtedy ten
dziwny dźwięk, jak bulgotanie wody ulatującej z wielkiej miedzianej kadzi,
który Lars brał za odgłos smoka, odsłonił przed nim swą tajemnicę. Zza budynków
w dole ulicy wynurzył się potworny kształt, podobny w pierwszym rzucie oka do
gigantycznej ruchliwej gąsienicy, lecz bez porównania bardzie bezkształtnej,
rozlanej i pulsującej. Przez długą chwilę Lars nie rozumiał na co patrzył,
umysł bronił się przed zaakceptowaniem tej okropności. Potem jak wielki worek,
w którym zamknięto setki ludzi, kształt wali się w górę ulicy wprost na nich, a
Lars krzyczy z przerażenia. Nadchodzi król obłędu, potop zgniłego mięsa
pochłaniający wszystko na swej drodze. Widział sylwetki wprasowane w fałdy
zielono-szarego cielska, widział wystające z tej abominacji kończyny i twarze w
jakiś niepojęty sposób wciąż świadomych ludzi. Wrzeszczące w dzikim obłędzie
sylwetki imperialnych żołnierzy, teraz będące już częścią potwora. Bezkształtne
ciało bestii nieustannie pulsowało, formując macki, wypustki i dziwaczne
kończyny tylko po to by zaraz wchłonąć je na nowo. Przelewało się ulicą jak
gigantyczna bryła zbyt luźnego ciasta. Jakby cała ta bezkształtna masa popadła
w szaleństwo, bezskutecznie próbując przyjąć jakąś bardziej stałą formę. Na
oczach Larsa front jednego budynków pchnięty tym ogromem załamał się i runął do
środka w chmurze ceglanego pyłu.
Słyszał, że
kilka dni temu miejscowy sklepikarz Tom zabił swoją żonę i dzieci. Nie chciał
aby to wszystko widziały. Młody żołnierz już nie uważał tego za obłęd. Nawet z potężnym
wojownikiem chaosu można było walczyć. Są ostrza, jest cios miecza i jest jakaś
szansa. Jak jednak walczyć z czymś takim? Można tylko uciec. Słyszał jak
żołnierz obok głośno się wypróżnia, sam już dawno zabrudził spodnie z przerażenia.
Nie zrejterowali tylko dlatego, że strach ich sparaliżował, przykuł do miejsca
jak posągi.
I on wśród
płomieni
Na drodze
potwora wyrósł nagle samotny człowiek w karminowej szacie z pożarem rudych
włosów na głowie. Z jego wyciągniętych rąk trysnęły dwa iskrzące gejzery. Burza
płomieni spadła ulicą w dół, pożoga ogarnęła bestię buzującym całunem. To
dziwne, lecz wśród ryku ognia, skowytu palonego potwora Lars wyraźnie słyszał
dźwięczący jak dzwon głos maga i precyzyjnie odmierzane słowa magicznej inkantacji.
Wielkie płaty tłustej sadzy wirowały ponad domami jak upiorne kruki, gdy
ogniste inferno trawiło swą ofiarę.
Lecz magia to
domena chaosu.
Stalowy głos
maga załamał się nagle, śpiewna intonacja zadźwięczała fałszywie nutami paniki.
Moc zaczęła wypływać z adepta kolegium niczym woda z sita. Niekontrolowana i
niepowstrzymana, jakby stał się wrotami, przez które runął na miasto ocean
ognia. Lars widział jak ciało czarodzieja czernieje, kurczy się niby schnący
owoc, by w końcu zamienić się w wypalony i znieruchomiały wiór.
Ognisty sztorm
zamarł.
Gęsty, czarny
dym okrył całe dolne miasto cuchnącym całunem. Przez długie chwile panowała
jedynie martwa cisza i złowieszczy bezruch.
Nawet
szaleństwo czuje ból
Potem spomiędzy
kłębów dymu wyszedł rycerz chaosu potężniejszy i bardziej upiorny od wszystkich
jakich widział dotąd Lars w tej kampanii. Był wysoki na dwóch ludzi i szerszy
niż każdy z potężnych ogrów jacy służyli w 6 Reiklandzkim Regimencie Piechoty.
Wzrostu dodawały mu jeszcze długie zakrzywione kolce wyrastające z szerokim
barków na podobieństwo ofiarnych pali. Jego zniekształcone mutacjami ciało
przykrywały nierówno ciężkie, zaśniedziałe płyty pancerza. Tłuste białe larwy,
grube jak palec, wysypywały się z wydętego gazami brzucha, a sznur sinych wnętrzności
zwisał mu aż do kolan. Głowa była niczym więcej niż tylko niekształtną bryłą
gnijącego mięsa, upstrzoną całym zastępem wielkich jak pięść i spęczniałych od
ropy czyraków. Spomiędzy fałd tłustej
skóry wyzierało jedno wrzeszczące szaleństwem oko.
Kilka kul
zabębniło nieszkodliwie na pancerzu rycerza, kilka innych uderzyło w ciastowate
cielsko bez wyraźnego efektu. Nawet nie zwolnił kiedy wszedł miedzy nich łamiąc
piki i roztrącając piechurów szerokimi ciosami pokrwawionego topora. Lars
pochylił się pod uderzeniem i z całych sił pchnął piką celując w wydęty brzuch.
Broń weszła gładko i tak głęboko, że stracił równowagę i upadł na kolana. Nim
zdoła się pozbierać kolejny cios cisnął nim jak workiem ziemniaków wprost na
ścianę kamienicy. Moc uderzenia wytłoczyła mu powietrze z płuc, bardziej
usłyszał niż poczuł trzask własnych kości. Potem jakaś siłą uniosła go do góry,
horyzont okręcił się wokół niego i widział już tylko zbrukane magiczną burzą
niebo. Poczuł ukłucie w plecach i spomiędzy blach pancerza na brzuchu wsunął
się nagle gruby stalowy kolec. Początkowo nie rozumiał co się stało, potem
dotarło do niego, że rycerz nawlókł go na ostrze zbroi jak ciekawski badacz
nieostrożnego motyla. Widział swoje nogi dyndające pod dziwnym kątem i
pozginane jakby miały zbyt wiele stawów. Nie czuł jednak żadnego bólu tylko
smak żelaza w ustach i podrygiwanie ciała w rytm dudniących kroków swego
oprawcy.
Rycerz
przystanął, by sięgnąć po kolejną ofiarę i z lekceważąca powolnością nabił ja
na sąsiedni kolec. Żołnierz, jakiś młody oficer strzelców sadząc po mundurze i
zatkniętym za pas pistolecie, miał sporo szczęścia, gdyż nie przeżył tej
operacji. Lars zamknął oczy i zaczął powoli zanurzać się w ogarniającym go
odrętwieniu. Zrobił dziś co się dało, zabił kilku z nich i zachował swe
człowieczeństwo. Teraz mógł umrzeć w spokoju.
Jakby wbrew tej
myśli otworzył jednak oczy i ponownie spojrzał w górę. Ponad jego głową
imperialne gryfony ścierały się z nienazwanymi bestiami o dziwacznych
kształtach. Oblane szkarłatem niebo usiane było spadającymi sylwetkami
pokonanych lotników, niczym jesiennymi liśćmi strąconymi z drzewa silnym
podmuchem wiatru. Ich okaleczone ciała kreśliły powolne trajektorie mknąc na
spotkanie ziemi.
Potem przechylił
głowę najbardziej jak mógł w prawo i zobaczył szerokie barki rycerza chaosu, a
jeszcze niżej swoich towarzyszy masakrowanych uderzeniami topora. Bliżej
dostrzegł surową pulpę mózgu, błyszczącą fioletem tkankę w odsłoniętej od góry
skorupie czaszki rycerza.
Jeszcze jedna
rzecz przed śmiercią, by mógł odejść tak jak żył.
Nogi miał
strzaskane jak suche gałązki, ale ręce wciąż sprawne, więc sięgnął po pistolet
oficera. Potem uśmiechnął się gorzko po raz ostatni i z przyłożenia wypalił w
głowę potwora.
Ryk agonalnego bólu,
jak uderzenie tornado, rozerwał Larsowi bębenki na podobieństwo karty pergaminu.
Nawet dziecię zrodzone z czystego szaleństwo może nauczyć się cierpienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz