Trzeci tekst inspirowany upadkiem Starego Świata - i tym razem czysta military fantasy.
Upadek Karak-Azul
Ardrad biegł i
przeklinał, w każdy znany sobie sposób wszystkich, których winił za swoje
położenie. Lista była długa i zaczynała się od jego bezpośredniego
przełożonego, dobrego żołnierza, lecz marnego polityka niepotrafiącego się
przeciwstawić sugestiom dowództwa, a kończyła na wszystkich znanych mu z
imienia biurokratach Głównego Sztabu Planowanie Operacji Strategicznych, tej
skostniałej i niereformowalnej bandzie zarozumialców, odpowiedzialnej w jego
mniemaniu za katastrofę, której był właśnie świadkiem.
Przeklinał też siebie i swoje krótkie zesztywniałe nogi, bo był spóźniony tak bardzo, że aż krew ścinała mu się w żyłach z wściekłości i przerażenia. Przeklinał rzecz jasna wyłącznie w myślach, ponieważ chłodne powietrze fortecy wypełniał gryzący zielonkawy opar, a szersze otwarcie ust groziło zatruciem i mało przyjemną śmiercią. Ardrad był weteranem dziesiątek bitew i setek potyczek, dawno już przestał liczyć powalonym wrogów i otrzymane rany. Nie bał się umrzeć, gdyż wiedział, że zamiast spokojnej śmierci w domu czeka go zgon w boju i nie był to żaden defetyzm tylko zwykła statystyka. Jednak na myśl o śmierci przez uduszenie gazami bojowymi skavenów poczuł zimny uścisk paniki w trzewiach i dudniące pulsowanie w czaszce. Wstrzymywał wiec oddech i biegł co sił w nogach, chcąc jak najszybciej opuścić zadymioną sekcję korytarzy i dotrzeć do miejsca stacjonowania swojego oddziału. Walczącego teraz bez nominalnego dowódcy i zapewne przeciw przeważającym siłom wroga. Niemal błagał, by nie dali się zaskoczyć, tak jak jednostka straży tunelowej, która powinna bronić 16 węzła, a której żołnierze zostali wyduszeni gazem, nim zdążyli pobrać z magazynku maski i je założyć. Gdyby to zależało od niego mieliby je przy sobie, ale teoretycznie 16 węzeł był położony w miejscu, w którym nie powinno być wroga podczas pierwszego ataku, był zbyt odległy od zagrożonych miejsc fortecy i nigdy dotąd nieatakowany, zatem nie obowiązywały tu procedury pierwszo-liniowe. Maski były w depozycie, który dowódca węzła otwierał dopiero w razie alarmu dla tego sektora. Kiedy alarm został uruchomiony było już za późno. Kilku wojowników, oszołomionych oparem dobito ciosami długich noży o wąskich ostrzach, nieomylny znak, że Karak Azul zostało zinfiltrowane niepostrzeżenie przez grupy skaveńskich zabójców.
Przeklinał też siebie i swoje krótkie zesztywniałe nogi, bo był spóźniony tak bardzo, że aż krew ścinała mu się w żyłach z wściekłości i przerażenia. Przeklinał rzecz jasna wyłącznie w myślach, ponieważ chłodne powietrze fortecy wypełniał gryzący zielonkawy opar, a szersze otwarcie ust groziło zatruciem i mało przyjemną śmiercią. Ardrad był weteranem dziesiątek bitew i setek potyczek, dawno już przestał liczyć powalonym wrogów i otrzymane rany. Nie bał się umrzeć, gdyż wiedział, że zamiast spokojnej śmierci w domu czeka go zgon w boju i nie był to żaden defetyzm tylko zwykła statystyka. Jednak na myśl o śmierci przez uduszenie gazami bojowymi skavenów poczuł zimny uścisk paniki w trzewiach i dudniące pulsowanie w czaszce. Wstrzymywał wiec oddech i biegł co sił w nogach, chcąc jak najszybciej opuścić zadymioną sekcję korytarzy i dotrzeć do miejsca stacjonowania swojego oddziału. Walczącego teraz bez nominalnego dowódcy i zapewne przeciw przeważającym siłom wroga. Niemal błagał, by nie dali się zaskoczyć, tak jak jednostka straży tunelowej, która powinna bronić 16 węzła, a której żołnierze zostali wyduszeni gazem, nim zdążyli pobrać z magazynku maski i je założyć. Gdyby to zależało od niego mieliby je przy sobie, ale teoretycznie 16 węzeł był położony w miejscu, w którym nie powinno być wroga podczas pierwszego ataku, był zbyt odległy od zagrożonych miejsc fortecy i nigdy dotąd nieatakowany, zatem nie obowiązywały tu procedury pierwszo-liniowe. Maski były w depozycie, który dowódca węzła otwierał dopiero w razie alarmu dla tego sektora. Kiedy alarm został uruchomiony było już za późno. Kilku wojowników, oszołomionych oparem dobito ciosami długich noży o wąskich ostrzach, nieomylny znak, że Karak Azul zostało zinfiltrowane niepostrzeżenie przez grupy skaveńskich zabójców.
Myśli krasnoluda
była równie gorzkie co posmak gazu w jego ustach.
Przez całe wieki
żyliśmy w rozleniwiającym i niebezpiecznym przekonaniu, że cokolwiek wymyślą
nasi wrogowie na zewnątrz lub pod nami, nie sprosta twardym skałom twierdzy,
zbrojom naszych wojowników, magii pradawnych runów, wytworom gildii inżynierów
czy wreszcie żelaznej logice naszych taktyk kryzysowych. Utwierdzaliśmy się w
tym przekonaniu po każdym zwycięstwie nad skavenami czy orkami. Opuściliśmy co
prawda pewne obszary odleglejszych poziomów twierdzy, ale był to tylko celowy
manewr dla stworzenia strategicznej głębi. I tak nikt tam nie mieszkał ani nie
pracował. Kilometry korytarzy usiane pułapkami i systemami alarmowymi
przemierzały jednostki lekkozbrojnych zwiadowców tunelowych. W ciemnościach i
ciszy górskich trzewi toczyły krótkie, gwałtowne starcia ze szperaczami
skavenów. W razie większego wtargnięcia drużyny wycofywano na świetnie
przygotowane punkty obrony położone bliżej centrum twierdzy. Strategiczne
połączenia pomiędzy komorami i poszczególnymi sekcjami fortecy zapewniały
długie i wąskie przejścia zwane węzłami, których celem było spowolnienie
przepływu sił wroga i zablokowanie go, w oczekiwaniu na główne siły. Zawsze
chodziło o to aby wciągnąć nieprzyjaciela na swój teren, a potem zadać mu jedno
miażdżące uderzenie.
Po każdym
zwycięstwie większe przebicia tuneli dokonane przez napastników zawalano, a
nawet zatapiano wykorzystując systemy akweduktów doprowadzające wodę z wyższych
poziomów i przemyślne prowadnice. Odpowiednio sprawne skoordynowanie działań
zapewniał doskonały system łączności. Jak dotąd strategia działała skutecznie.
I dlatego jej nie
zmieniano.
Teraz pod jednym,
diabolicznie przemyślnym i precyzyjnym ciosem wszystkie założenia posypały się
jak domek z kart. Węzły szturmowano z zaskoczenia, z dala od hipotetycznej
linii frontu. Kurierów przechwytywano w teoretycznie bezpiecznych tunelach.
Łączność awaryjna, kilometry miedzianych tub wkutych w ściany tuneli
łącznikowych przenoszących dźwięki dzięki prostym sztuczkom akustycznym, nie
działała. Mógł tylko domyślać się, że w kluczowych miejscach kanały
komunikacyjne zostały rozkute lub wysadzone i pozatykane. Ujęcia wody
sabotowano i cały system zalewowy był sparaliżowany.
Przez długie
miesiące Ardrad wysyłał do sztabu alarmujące raporty o konieczności
wprowadzenia alternatywnych procedur i większego urozmaicenia wachlarza reakcji
obronnych. Prosta żołnierska logika i niezawodna intuicja podpowiadały mu, że
wróg wcześniej czy później nauczy się zbyt wiele. Ostatnie lata złudnego
spokoju były dla niego ciszą przed burzą, jednak sztab uważał raczej, że
„kręgosłup moralny przeciwnika został zdruzgotany, a jego ofensywne zdolności
stępione na całe dziesięciolecia”. Akurat. Szczegółowe analizy i statystyki
jakie przedstawiał wraz z sugestiami zmian utykały na całe miesiące na różnych
szczeblach drabiny decyzyjnej. Cholerna biurokracja. Swoim uporem zyskał tylko
tyle, że otrzymał czasowe przeniesienie „do mniej stresującej służby”,
oficjalnie celem umożliwienia wyleczenia przewlekłej kontuzji, o co sam zresztą
wnosił bezskutecznie trzy lata temu. Jego miejsce zajął jakiś zadufany w sobie
nuworysz, protegowany pewnego ważnego oficera ze sztabu, bez żadnego większego
doświadczenia. I bez grama zaufania jego
ludzi.
Teraz Ardrad mógł
tylko przeklinać własną przenikliwość, gdy mijał wyraźne świadectwa sukcesu
napastników. Twierdza w kilka godzin została podziurawiona skaveńskimi
topiarkami skał niczym zhufbarski ser. Wiele z tych tuneli nie miało na celu
otwarcia drogi inwazji, lecz jedynie odwrócenie uwagi i rozproszenie sił
obrońców, zmuszenie ich, by obsadzali częścią swoich oddziałów potencjalne
miejsca wtargnięcia głównych sił wroga. Nigdy wcześniej skaveni nie dysponowali
tak zaawansowanym i skutecznym wyposażeniem.
Nigdy nie działali w sposób tak skoordynowany i na tak dużą skalę. Nigdy
nie byli tak przerażająco skuteczni. Zaczynał się obawiać, że nie będę musieli
uczyć się już niczego więcej.
W gęstym, duszącym
dymie wbiegł w jeden z korytarzy szczelinowych i zwolnił. W zamyśle
budowniczych miały one stanowić doskonałe punkty obrony, gdzie przeciwnik nie
mógł wykorzystać przewagi liczebnej nawet jeśli w dużej sile wdarł się do
wnętrza twierdzy. W kilkunastu takich kluczowych punktach centralnego poziomu
rozlokowano załogi miotaczy płomieni chronione przez drużyny ciężkiej piechoty
tunelowej. W wąskich i nisko sklepionych przejściach istoty wyższe niż
krasnoludy miały olbrzymie trudności z przemieszczaniem się i skuteczną walką,
a dobrze zabezpieczone miotacze płomieni w mgnieniu oka mogły je zamienić we
wnętrze hutniczego pieca. Ardrad zwolnił bo wolał aby nikt w tym dymie nie
pomylił go ze skavenem i w przypływie euforii nie zapragnął wypróbować
skwarecznika, jak załogi pieszczotliwie nazywały swoje maszyny.
W korytarzu natknął
się tylko na poczerniałe, dymiące szczątki kilkunastu współbraci. Wyraźne ślady
osmaleń oraz liczne odłamki, którymi upstrzone były ściany tunelu aż nazbyt
jasno wskazywały na eksplozję boilera. Kilka kroków dalej dosłownie wszedł na
grupę skavenów. Niezrozumiała dla niego zagłada załogi korytarza tak go
zszokowała, wszak miotacze płomieni nie zawodziły od lat, że w pierwszej chwili
ich nie dostrzegł. Potem instynkt wziął górę i ruszył do ataku. Skavenów było
czterech i z całą pewnością byli to elitarni szturmowcy. Zaprawienie w bojach
rzeźnicy dzierżący ciężkie glewia, odziani w szerokie pancerze i skórzane maski
przeciwgazowe, lśniące w ciemności odbitym światłem szklanych soczewek. Byli
też dużo więksi niż normalni klan bracia, co akurat w ty przypadku było dla
nich znaczną przeszkodą. Nie mogli wyprostować się i użyć pełni swej siły oraz
wykorzystać przewagi dłuższego oręża. Szczelne maski doskonale chroniły od
gazu, ale jednocześnie bardzo ograniczały pole widzenia. Jego niespodziewane
pojawienie się musiało ich zaskoczyć. Pierwszego, odwróconego tyłem i
pochylonego nad jednym z ciał, zabił oszczędnym ciosem w podstawę czaszki.
Powalony zapewne nawet nie zdarzył zorientować się skąd nadeszła śmierć. Ardrad
przeskoczył ciało i kontynuował atak wiedząc, że nie ma za wiele czasu. Po raz kolejny przeklinał swoja głupotę. Mógł
poświecić kilka minut, odnaleźć ciało dowódcy 16 węzła i zabrać jedną z
masek. Drugi ze skavenów odruchowo
uskoczył, ale ruch był zbyt gwałtowny, w rezultacie wklinował się w korytarzu i
nie zdążył unieść broni. Młot zmiażdżył mu odsłonięte kolano, a kolejny
wyprowadzony od dołu cios zdruzgotał szczękę ze stłumionym maską chrupnięciem.
Skaven zapląsał przez moment jak wytrącony z rytmu tancerz, potem ciężko zwalił
się na posadzkę wśród grzechotu metalu. Ardrad słyszał swój świszczący oddech i
czuł jak na jego płucach nieubłaganie zaciska się stalowe imadło, przed oczami
zaczęły wirować mu czarne plamy. Nie miał czasu na dłuższe starcie, każdy haust
wdychanego powietrza przybliżał go do nieuchronnej śmierci. Pozostali Skaveni
zdawali sobie z tego sprawę i nie śpieszyli się, nie zamierzali ułatwiać mu
zadania atakiem. Ardrad zaklął szpetnie i zrobił jedyną rzecz jaka mu
pozostała. Pochylił głowę, podniósł tarczę i niemal na oślep zaszarżował na
kolejnego szturmowca. Nie bał się, że traci wroga z pola widzenia. Gdy było się
tak dużym wąski korytarz praktycznie uniemożliwiał uniki, a jedyny sensowny
użytek jaki można było zrobić z ciężkiej drzewcowej broni to wykonać pchniecie.
Nie musiał więc widzieć, żeby przygotować się na to co zrobi szturmowiec.
Usłyszał ostry zgrzyt metalu i poczuł uderzenie, gdy cios ześlizgiwał się
nieszkodliwie po tarczy i naramienniku. Ułamek sekundy później podciął
przeciwnika i obalił za siebie, słyszał gniewne piski padającego tłumione przez
maskę. Nie podnosząc głowy kontynuował szarżę unosząc tarczę wyżej i spychając
przed sobą ostatniego skavena. Wielki szczuroczłek był ciężki i silny, ale
Ardrad miał impet i wykorzystał niewygodną pozycję szturmowca. Prześliznął się
pod ostrzem glewii i wykorzystując swoją wściekłość oraz całą siłę ramion i
krótkich, muskularnych nóg pchnął szturmowca. Wprost na stojący z tyłu siepacz,
który dostrzegł kilka chwil wcześniej.
Siepacze były
beczkowatymi parowymi machinami przemieszczającymi się po szynach korytarzy
szczelinowych. Ich pękate bryły wypełniały obrys korytarzy, niemal dotykając
ścian i łukowatego sklepienia. Oba końce, skręcone i wyciągnięte jak wrzeciona
jeżyły się od długich kolców i świdrów. Te dwie spirale śmierci łączyła
odsłonięta platforma na kołach mieszcząca parowy silniki i miejsca dla załogi.
Wirująca kolczasta machina śmierci mogła w kilka chwil zmasakrować wroga
stłoczonego w korytarzu i wypchnąć szczątki poza tunel jak wielka, upiorna
szufla. W centralnej części korytarza zbudowano spore rozszerzenie, które
umożliwiało mijanie siepacza, a także niewielką komorę, w której można było go
ulokować wraz z opałem i innymi zapasami.
Skaven wrzasnął z
bólu, gdy trzy długie skręcone spiralnie kolce przebiły jego pancerz, a ciemna
krew trysnął na brudne blachy i posadzkę. Ardrad odwrócił się i zaatakował
ostatniego wroga, który zdążył już wstać i próbował dobyć sierpowatego ostrza
zawierzonego u pasa. Za późno. Mimo, że zwinny i szybki był wciąż wolniejszy od
spadającego na jego głowę młota. Soczewki okularów zmatowiały pokrywając się
siateczką drobnych spękań. Krasnolud odepchnął nieporadną, postawioną w
oszołomieniu zastawę szturmowca i uderzył ponownie, z rozmachem i mocno. W
zupełności wystarczyłby bardziej oszczędny coupe
de grace, lecz Ardrad był
wściekły i potrzebował się wyładować.
Głowa skavena pękła pod ciosem niczym rozgniatany obcasem melon, nogi
wierzgnęły spazmatycznie. Zupełnie niepotrzebnie zadał jeszcze jeden zajadły
cios rozłupując pancerne blachy napierśnika usiane rudawymi liszajami rdzy.
Wprawnym ruchem
rozpiął zapinkę hełmu i zrzucił go na posadzkę. Potem krztusząc się z
obrzydzenia zdarł maskę z pyska zabitego, przytknął ją do twarzy możliwie
szczelnie i zrobił kilka głębokich haustów. Było to najbardziej cuchnące
powietrze jakim oddychał, przesycone smrodem skaveńskiego oddechu, kwaśnym
fetorem flegmy i piżmowym odorem zwierzęcego potu.
Uratowało mu życie.
Cisnął maskę za
siebie i wybiegł korytarzem do kolejnej sali, gdzie obszerne wymiary
pomieszczenia powodowały, że stężenie gazu było dużo mniejsze.
W Komorze Paradnej
królowała śmierć. W ścinającej grozą ciszy, w kłębach wirującego dymu i gazu
podświetlonych gdzieniegdzie słabym poblaskiem nielicznych lamp rozsiadła się
pośród niezliczonych ciał zalegających posadzkę. Syta i zadowolona. Ardrad czuł
jej niemą obecność w każdym metrze wielkiego pomieszczenia. Sklepienie Sali
roniło ostre niebieskawe światło, strumienie drobnych iskier sypały się z
powały rytmicznie jak tętnicza krew. Jeden z prastarych runów ochronnych komory
umierał, bogowie tylko wiedzieli jak wielkiej magii przeklętych skavenów musiał
się przeciwstawić, że go przemogła. Krótkie rozbłyski magicznego światła
wyłaniały z ciemności groteskowe kształty wczepionych w siebie sylwetek,
zastygłe w śmiertelnych konwulsjach postacie, dłonie kurczowo zaciskane na
rękojeściach broni. Niemal całą powierzchnię Komory wypełniały ciała, czasem
leżące pojedynczo, częściej jednak w grupach lub dużych stosach w miejscach,
gdzie trwały najbardziej zacięte walki. Ardrad przełknął nerwowo ślinę z trudem
otrząsając się z szoku i dużo wolniej ruszył przed siebie. W ciemności, mylony
pobłyskami błękitu, łatwo mógł się przewrócić lub pośliznąć na śliskiej
posadzce. Idealny cel dla przyczajonego skrytobójcy.
Mijał stosy
futrzanych ciał podrygujące upiornym rytmem w sinozielonych oparach gazów
bojowych. Hałdy poczerniałych od trucizny kości, od których zatrute mięso odchodziło
jak łuski z cebuli, łuszcząc się płatami. Widział oleiste plamy parującego
tłuszczu wytopione z pokurczonych ciał zabitych skaveńskimi miotaczami
spaczenia, kaskady krwi spływające stopniami centralnego podwyższenia. Odór
palonych zwłok odbierał zmysły. Dwa razy musiał się zatrzymać by wymiotować.
Bojąc się, że resztki gazu przesycającego powietrze w końcu zbyt go osłabią,
zatrzymał się i ostrożnie zdjął skórzaną maskę z twarzy jednego z poległych
krasnoludzkich żołnierzy.
Skaveni gazowali bez
opamiętania wszystkich, także swoich wojowników, bo tylko nieliczni z nich
mieli odpowiednią ochronę. Zatruwanie walczących to łatwiejszy wybór, jako że
skuteczność gazów bywała problematyczna. Można było się przed nimi bronić
zakładając skórzane maski z filtrami pełnymi węgla drzewnego, zasłaniając usta
namoczoną chustą, można było ograniczyć oddech lub używać umocowanych do ścian specjalnych tub do
zaciągania powietrza z wyższych wysokości, gdzie ciężki gaz nie dochodził w
niebezpiecznym dla życia stężeniu. Można było wreszcie zastosować potężne
dmuchawy do odpychania gazu od własnych stanowisk. Jednak nie dało się tego
wszystkiego skutecznie robić podczas walki. Jeśli musiałeś się bronić nie było
czasu na przerwę i podejście do ustnika. Jeśli walczyli też twoi towarzysze nie
miał kto obsługiwać miechów. Jeśli miałeś maskę dym gryzł i szczypał w oczy,
oczywiście istniały maski okularowe, ale po dłuższym wysiłku szkła parowały i
praktycznie uniemożliwiały widzenie. Walczyłeś w końcu na oślep. Albo zdejmowałeś
maskę, bo to dawało Ci szansę zabicia jeszcze kilku wrogów nim gaz zrobi
swojej. I mogło kupić nieco czasu towarzyszom.
Zabitych skavenów
było bardzo wielu, jednak Ardrad nie potrafił ocenić kto wygrał starcie.
Stalowobrodzi, których zdobne zbroje rozpoznał pomiędzy hałdami szczurzego
truchła mogli bo wybiciu przeciwnika przemieścić się na inny odcinek walk,
trwanie w pustym pomieszczeniu pozbawionym krytycznego znaczenia dla obrony nie
miało wszak wielkiego sensu, jeśli w innych rejonach twierdzy toczyły się
ważniejsze walki. Mogli też zostać wybici do nogi. Nie widział jednak żadnych
rabusiów i maruderów grabiących zwłoki. Skaveni nigdy nie byli zbyt
zdyscyplinowani, nie wierzył w to, że po zdobyciu sali nie został żaden by
obdzierać z dobytku pokonanych. Nie chciał wierzyć. Przełknął ślinę przez
chwilę zastanawiając się czy jego oddział wciąż zajmował trudną do obrony Sale
Przedsionkową, czy został już przesunięty na wewnętrzne linie obrony. Zły wybór
oznaczał długie minuty bezcelowego biegania.
Zadrżał mimowolnie,
gdy ciszę rozpruł odległy huk i powolnie narastający świst niczym oddech
górskiego wiatru. Powietrze drgnęło zauważalnie szarpiąc smugi gazowych oparów.
Karak Azul miało swój własny doskonały system wentylacji. Po otwarciu potężnych
klap na szczycie długich szybów huraganowe wiatry przetaczały się korytarzami i
salami fortecy oczyszczając powietrze i wyciągając zgromadzony w
pomieszczeniach gaz i dymy parowych machin. Ardrad poczuł ulgę, ten dźwięk choć
spóźniony dowodził, że twierdza wciąż żyła. Jeśli system działał to znaczy, że
został uruchomiony i obrona trwa. Napastnicy tracili element zaskoczenia, gazy
można było zneutralizować i przenieść starcie na bardziej obliczalny poziom.
Wiedziony raczej intuicją a nie logiczną analizą w końcu dokonał wyboru i
ruszył biegiem.
Ze wschodniej ściany
smętnie zwisały zwęglone resztki jednego ze sztandarów prósząc drobnymi
rozbłyskami żaru. Wielki gobelin, dar krewniaków z Karaz –A – Karak,
upamiętniający jedno ze wspólnych zwycięstw sprzed wieków, został zerwany lub
spadł i spoczywał na posadce blokując częściowo wyjście. Kaskady ciężkiego
materiału zastygły przy masywnym kamiennym portalu jak zakrzepłe fale lawy.
Minął je i zagłębił się z szeroki, pusty korytarz.
Po kilku minutach
wiedział, że wybrał dobrze. Przed nim wrzała walka, jej wyraźne odgłosy,
koncert dźwięków śmierci i triumfu, niosły się coraz wyraźniej.
Korytarz otwierał się szeroką
gardzielą na rozległy przestwór naturalnej jaskini, łagodną kaskadą schodów
opadał ku przestronnej płaszczyźnie wielkiej Sali Przedsionkowej, gdzie trwały
gwałtowne starcia. Ściany tej naturalnej pieczary załamywały się wysoko nad
głową krasnoluda, niewidocznym z dołu sklepieniem. Wielkie gazowe lampy,
bezstronni i cierpliwi świadkowie, oświetlały piekło i chaos poniżej. Daleko,
po drugiej stronie Sali masywne wrota ze stali i gromrilu, mocne jak sam
kościec skały, tkwiły wciąż zamknięte na głucho.
Jakiś zbłąkany
skaveński wojownik rzucił się na niego u stóp schodów. W jego zwierzęcych
oczach nie było nic więcej poza dzikim przerażeniem. Ardrad z łatwością
sparował nieporadny cios, huknął atakującego tarczą w korpus, a potem walił w
jego zwierzęcy łeb młotem, aż zmienił go w krwawą miazgę. Podniósł głowę by
pośród skłębionych dymów, żółtawych grzyw płomieni i zielonych rozbłysków
skaveńskiej magii spróbować ocenić sytuację.
Z uśmiechem
zauważył, że najbliżej niego walczyła gwardia. Dwa oddziały Stalowobrodych w szyku równym jak na paradzie powstrzymywały
napór skłębionych sił wroga wylewających się z obszernego wyłomu w skalnej
ścianie. Trzeci oddział ustawiony nieco z tyłu tkwił nieruchomo, oczekując w
rezerwie na rozkaz do działania. Zabrzmiały krótkie gwizdki oficerów i
żołnierze kilku pierwszych szeregów naparli na kłębowisko wroga odpychając go
nieznacznie, po czym w jednym momencie uczynili krok wstecz na moment odrywają
się od przeciwnika. Nim skaveńska fala ponownie uderzyła w mur tarcz wojownicy
zwrócili się na chwilę w bok, tworząc w szykach wąskie szczeliny, którymi wśród
chrzęstu ocierających o siebie pancerzy przecisnęli się na tyły stalowobrodzi z
pierwszego szeregu. Szyk zwarł się natychmiast ponownie, tym razem pierwszym
szeregiem byli wojownicy zajmujący dotychczas miejsca za plecami wycofanych. Na
tyłach oddziału lekkozbrojni opatrywali rany kontuzjowanym i roznosili bukłaki
z wodą. Widział też dmuchawę i kilku krzepkich krasnoludów pompujących
niestrudzenie wielkim skórzanym miechem. Nieco wyżej na wąskiej galeryjce
przyczaiło się kilkunastu kuszników osłony cierpliwie wypatrujących skaveńskich
miotaczy spaczenia czy miotaczy kul gazowych, które mogły okazać się
potencjalnie niszczycielskie dla zwartych szyków krasnoludzkiej ciężkiej
piechoty.
Czysta poezja dyscypliny.
Ardrad wiedział, że
dopóki Stalowobrodzi trzymają front i nie dają się okrążyć mogą walczyć w ten
sposób bardzo długo. Nawet gdyby wszyscy żołnierze wałczącego oddziału byli
wycieńczeni lub ranni, mogli być stopniowo zastępowani przez elementy
rezerwy.
Dopóki trzymają
front nie pozwalają też całkowicie odciąć jego ludzi rozproszonych i walczących
prawdopodobnie w dalszej części Przedsionkowej. Wciąż wypatrywał swego
oddziału, gdy przez tłuszczę szczuroludzi przedarły się niespodziewanie dwa
potężne stworzenia jakich nigdy dotąd nie widział. Wysokie niemal na trzy metry
i niemal tak samo szerokie, niekształtne od pokrywających je płyt pancerza,
splątanych lin czy może przewodów, upiornie podświetlone zielonkawym blaskiem
spaczenia. Skaveńskie żywe machiny zagłady. Kusznicy na galerii, twardzi
weterani nie poddający się zaskoczeniu czy panice, błyskawicznie ocenili
zagrożenie i otworzyli ogień. Skoncentrowany ostrzał kilkunastu kusz zdołał
powalić jedną z bestii. Lecz druga…
Uniosła w górę
masywne ramiona zakończone wiązkami równolegle ułożonych rur, mechanizm
uruchomił się z przeraźliwym wizgiem i nagle z wirujących luf runął na
Stalowobrodych potop zielonkawych rozbłysków. Lśniące włócznie zabójczego
światła przeszywały szeregi krasnoludzkich wojowników jak piekielne szydło.
Ardrad widział jak trafiona posadzka eksploduje gejzerami strzaskanego
kamienia, fragmenty rozłupanych tarcz i pancerzy wirowały w powietrzu niczym
strącone wiatrem liście. Bestia metodycznie i bezlitośnie omiatała ostrzałem
Stalowobrodych, nie przejmując się, że pole ostrzału blokowało jej
kilkuset skaveńskich wojowników
rozpruwanych teraz niczym zetlałe karty pergaminu. W ciągu kilku sekund
elitarna jednostka została zdziesiątkowana. Kiedy potwór zwrócił się w kierunku
oddziału rezerwy Ardrad z całych sił cisnął swoim młotem. Broń pomknęła jak
wystrzelona z katapulty, prędkość rozmazała ją w rozciągniętą smugę. Nawet
tutaj usłyszał mokre plaśniecie, gdy trafiła bestie pod masywny dzwon hełmu i
nie przerywając lotu zniosła jej głowę w eksplozji metalu i krwawej mgiełki.
Młot skrzesał jeszcze iskry uderzając o twardą skałę ściany, potem zwalniając
zawrócił szerokim łukiem i niczym posłuszny pies na wezwanie swego pana,
wskoczył mu w otwartą dłoń. Najcenniejsze dziedzictwo jego rodu, wielki run
lotu wyryty na broni niby piętno boga wojny.
Zabite monstrum
runęło na plecy gniotąc swych pobratymców. Gdy stwór padał lufy wciąż obracały
się miotając lancami zieleni - przecinając mrok Sali ponad głowami ocalałych
Stalowobrodych, orząc ściany nad tunelem wejściowym w potokach wyrzucanych
odłamków i wreszcie godząc w zagubiony gdzieś wysoko sufit.
Ardrad wierzył, że
nawet przetrzebieni, Stalowobrodzi wciąż mogli się utrzymać, dać mu czas by
mógł zabrać swoich ludzi i wycofać się w głąb fortecy. Klnąc najszpetniej jak
potrafił puścił się pędem, w najgorszym biegu swojego życia. Po kilkudziesięciu
krokach potężny wstrząs targnął salą i powalił go, jakby był małym dzieckiem.
Oszołomiony podniósł się niezgrabnie patrząc bez zrozumienia, jak daleko przed
nim podłoga komory unosi się do góry, wybrzusza jakby była bryłą ciasta i
wreszcie pęka w akompaniamencie ogłuszającego huku, rozrzucając wokół fragmentu
skał i tony pyłu. Deszcz gruzu walił się ze sklepienia i ścian wielkiej komnaty
miażdżąc atakujących i obrońców, ciężki pył zasnuwał wszystko pół przejrzystym
woalem. Przez dłuższą chwilę patrzył jeszcze ze zgrozą na podświetlone
niebieskawo kształty runów okalających Sale Przedsionkową uwidocznione w chwili
eksplozji. Czuł jak przeciążona magia wibruje w nich i wygasa. Nie wiedział jak
długo stał w oszołomieniu, próbując pojąć co się właśnie stało, jakież to nowe
diabelstwo sprawili im skaveni. Daleko z przodu w rozległym i przysłoniętym
pyłem kraterze, otwartej ranie na ciele twierdzy, kłębili się szczuroludzie.
Liczni jak mrówki taszczyli drabiny, długie strzelby i dziwaczne machiny
których przeznaczenie nie było szczególną zagadką.
Drgnął dopiero, gdy
sporo bliżej zobaczył swoich ludzi, rozbitych i zdezorientowanych, z trudem
zbierających się z posadzki. Ten widok przywrócił mu spokój. Jak za dotknięciem
magicznej różdżki przyzwyczajenia dowódcy wzięły górę nad wahaniem, po raz
pierwszy dzisiejszego dnia jasno i wyraźnie widział swój cel i swoją rolę.
Puścił się biegiem wrzeszcząc najgłośniej jak potrafił:
- Karak Azul walczy! Ardrad
Gotrekson! Do mnie żołnierze!
Dopadł jednego i
szarpnięciem pomógł mu wstać, wciskając w dłoń leżący opodal topór.
- Za upuszczenie broni w walce
czeka cię tydzień czyszczenia wychodków amatorze, zrozumiano!?
- Dowódca – powiedział tamten
takim tonem, jakby właśnie inkasował wygraną w loterii, a nie odbierał
reprymendę.
-Tak … jest … panie… dowódco –
wychrypiała Ardrad cedząc każde słowo – gdzie oficer?
- Upadł na mój nóż – oznajmił z
kamienną twarzą sierżant Vingo Koldener, pojawiając się bezszelestnie - Trzy razy.
- Jeszcze do tego wrócimy,
możesz być pewien - syknął Ardrad
wypluwając z ust piach i kawałki gruzu –
teraz dmij w ten swój cholerny róg. Chce żeby każdy ocalały wiedział, że tu
jestem.
Szybciej niżby tego
pragnął, na jego nie w pełni zreorganizowany oddział runęli skaveni. Prawdziwe
morze. Walczył w pierwszym szeregu z taką gwałtownością i brawurą, że widział w
oczach swoich ludzi przerażenie. Po raz pierwszy w życiu dał opaść zasłonie
opanowania i nie próbował tłumić wypełniającej go furii.
Nie było w ich walce
męstwa, nie było heroizmu i odpierania kolejnych fal napastników, tylko obłęd
setki rodzajów umierania. Desperacja i nadludzka rozpacz. Wstrząsy targały
samymi posadami skał. Paroksyzmy potężnej magii rozdzierały powietrze, a
zielone wykwity miotaczy spaczenia lizały posadzkę i wdzierały się w szeregi
krasnoludzkiego oddziału. Odpowiadał im syk samotnego miotacza płomieni.
Skąpane w płomieniach wrzeszczące sylwetki zmieniały się w dymiące szczątki,
jak wielkie przepieczone skwarki. Błękitne trzaskające bicze elektryczności
umierających runów wiły się po posadce jak konające węże. Na oczach Ardrada
jedna ze skaveńskich grup dźwigająca pudłowate kotły miotaczy, liźnięta
delikatną wicią krasnoludzkiej magii eksplodowała kulą zielonego ognia. Kilkudziesięciu
szczuroludzi w mgnieniu oka pochłonął rozbłysk, ciała skurczyły się i
rozpłynęły w brudną breje niczym ciśnięte w ogień świece.
Cała Sala
Przedsionkowa, poza bezpiecznymi przejściami i placykami, usiana był setkami
pułapek, zamaskowanymi rozpadlinami, głębokimi zapadniami i wyskakującymi z
posadzki kolcami. Dla atakujących nie miało to żadnego znaczenia. Widział setki
i tysiące ciał oszalałych ze strachu i bólu skavenów ciskanych w otwierające
się w podłodze sztolnie samą masą tej gargantuicznej hordy. Bezrozumna,
przerażająca orgia zniszczenia. Nie mieli prawa przetrwać nawet pięciu minut.
Wyrżnęli dwie fale.
To nie był nawet
początek.
Kiedy cofnęli się po
raz kolejny, zwał zabitych przed nimi był już byt wysoki i dawał wrogom
przewagę ataku z góry, zajęli pozycję na podwyższeniu i zobaczyli, co zmierza
na nich w trzecim ataku. Ten widok zmroził wszystkich jak spojrzenie na samo
dno królestwa bogów chaosu. Ardrad zaśmiał się dziko jak opętany.
Jeden z żołnierzy,
młodzian o ogorzałym obliczu, nieomylnym znaku częstej służby poza twierdzą,
modlił się głośno wzywając opieki Grungniego. Inny ukrył twarz w dłoniach i z
niedowierzaniem kręcił głową, a Gward siwowłosy wiarus o kartoflowatym nochalu
po prostu stał i płakał. Ardrad nigdy nie był dobrym mówcą, zawsze uważał że od
gładkich słówek zdecydowanie mocniej przemawiają mężne czyny. Teraz czuł
jednak, że trzeba coś powiedzieć więc wykrzyczał swój gniew:
- Pieprzyć Grungniego! Pieprzyć
naszych bogów! Są słabi! Nie potrafią obronić nawet samych siebie! Gdzie są,
gdy umieramy z ich imieniem na ustach?! Nie wierzę w nich! Wiecie w co wierze?
…. w Was! – chodził miedzy osłupiałymi żołnierzami i potrząsał nimi, uderzał i
popychała za każdym razem, gdy przywoływał czyjeś imię – Gnarr Jednooki… Skval
Bjornsonn… Dhil Morgan … Ravi Gudrunsdottir … Jestem żołnierzem od 40 lat i
nigdy nie dowodziłem bardziej zawziętymi skurwysynami niż wy!
- I sukami – dodała Ravi z uśmiechem,
który mroził krew – nie zapominaj o wrednych sukach dowódco.
- Dziś w nocy będziemy ucztować
z naszymi ojcami! Zastawione stoły już na nas czekaj, ale teraz …. – Ardrad
odwrócił się w stronę nacierającej fali wrogów. Hałas jaki towarzyszył ich nadejściu
był ogłuszający – muszą zaczekać jeszcze trochę!
Któryś z jego ludzi
rzucił mu podniesiony z posadzki hełm.
- Te cuchnące, jebane szczury
chcą nas zeżreć, więc pokażmy im jak smakuje wkurzony krasnolud! Śmierć!
- Śmierć!!! – ryknęli jego
żołnierze
- Linia moi dranie, formuj
linie!
Miejsce po jego
prawej stronie zajął nieznany mu, postawny wojownik w prostym pancerzu kowala, z
największym dwuręcznym młotem jaki kiedykolwiek Ardrad widział w dłoniach
krasnoluda. Głowę zdobił mu skromny metalowy diadem, a długą czarną brodę
przetknął przez szeroki pas nabijany miedzianymi guzami. Z pewnością nie był to
żaden z jego ludzi.
-A Ty kurwa kto? To pierwszy
szereg, a nie świąteczny warsztacik dla młodych adeptów kowalstwa!
Oblicze, które się
ku niemu zwróciło kryło w sobie tak wiele smutku, że musiał odwrócić wzrok.
Surowa twarz, jak wyciosana z kamienia, była maską spokoju, ale i zapowiedzią
gniewu wybuchającego wulkanu. Ciemne oczy, głębokie jak studnie, nosiły w sobie
niemy krzyk tysięcy zawiedzionych nadziei.
- Grungni ...Wybacz, że Cię
zawiodłem mój synu. Czy mogę dziś walczyć u Twego boku?
Ardrad splunął i
krótko skinął głową.
- Wybacz, że w Ciebie zwątpiłem
boże.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz