Jakiś czas temu napisałem tekst w klimatach SF na konkurs pt "Obiecaj", którego temat brzmiał następująco:
„Zamawiamy niniejszym dedykowane
pisanki-cacanki o objętości wprost proporcjonalnej do zawartości. Niechaj w 3d
zogniskują temperaturę czasów, w których nikt nie chce już wierzyć tekstowi na
słowo. W zakresie nadsyłki należy ogarnąć sytuację ja, definicję ty, jak
również co najmniej kilkuzdaniową encyklopedię relacji pomiędzy nimi. Dozwala
się kultywować: skargę konstytucyjną, zwyczajną ściemę, mieszanie szyków, sny.
Wskazane są wszelkie rozkojarzenia. I – gdyby to było niejasne – szukamy
autorów nad wyraz słownych”
Jeszcze słowo wyjaśnienia. Te "dziwności" w
połowie tekstu oryginalnie są obiektami WordArt i mają jakiś tam wygląd. Plan
był taki, że sama forma tekstu ma współgrać z jego treścią (np. zwrot "wir
wspólnych wspomnień" ma
formę zawijającego się tekstu). Nie umiem tego przenieść do bloga, więc
zrobiłem taką marną namiastkę. Zatem zostaliście ostrzeżeni :) Miłej
lektury
OBIECAJ
Trzymam w rękach nieruchome ciało i
patrzę w gwiazdy nade mną. Krystalicznie czyste niebo połyskuje miriadem
diamentowych rozbłysków rozrzuconych na czarnym welinie. Nie ma już atmosfery,
która mogłaby zniekształcać światło odległych słońc i chmur mogących je
zasłaniać. Widok oszałamia. Pośród nieprzeliczonej rzeszy gwiezdnych latarni
wyławiam nieregularne pulsowanie V838 BonaSpei, szczególnie intensywne poza
widzialnym dla człowieka pasmem fal elektromagnetycznych. Atakuje moje sensory
natrętnym pojękiwaniem, przykuwającym jak ostatni desperacki krzyk ciśnięty w
kosmos. Jej światło podróżowało do Ziemi ponad 4 miliardy lat. Już jej zapewne
nie ma. To tylko fotografia nieistniejącego świata.
Robi się coraz jaśniej i wiem, że
nie pozostało wiele czasu do świtu, linia terminatora zbliża się nieubłaganie
jak kurtyna płomieni. Wkrótce nastanie nowy dzień, a wokół zrobi się zbyt
gorąco i niebezpiecznie, nawet dla mnie. Mimo to pozwalam sobie na kolejne
chwile obserwacji. Zmieniam filtry wizjerów, by odseparować promieniowanie tła
w poszukiwaniu niewielkich żagwi, niemal niewidocznych w świetle gwiazd.
Wybrani: przemierzający kosmos we wnętrzach wielkich statków w poszukiwaniu
ocalenia. Lubię na nich patrzeć, rozmyślać nad tym co robią i wyobrażać sobie
ich dawne życie, prowadzone tutaj, zanim wszystko runęło. Umykają na cienkich
lancach klasycznych napędów paliwowych, rozpaczliwie wolno wobec prędkości
światła i szybkiej śmierci wyładowań gamma. Wciąż zbyt blisko, by liczyć na
ocalenie.
Dużo dalej, jednak wciąż niepewne
przetrwania, mkną arki, dosiadające zawodnych eksperymentalnych napędów. Nasza
ostatnia realna nadzieja ocalenia namiastek życia, spłowiałe odbitki ludzkiej
cywilizacji, zdigitalizowane osobowości wybrańców, zanurzone w ciepłych
oceanach cyfrowej katalepsji. Ostatni desperacki zryw ludzkości przed
stoczeniem się w otchłań barbarzyństwa.
[Katalog: Wspomnienia. Etykieta:
13072021]
To samo niebo, wiele lat wcześniej. Błękit zabarwiony
złowróżbnym złotem. Bolidy zawieszone na sznurach smug kondensacyjnych,
rozpruwają atmosferę daleko stąd, są jednak doskonale widoczne. Kreślą po
nieboskłonie ciche równania grozy. Wyczuwam drżenie żony, gdy przywiera do mnie
zafascynowana niemym spektaklem zniszczenia.
- W telewizji mówili, że te dziwne zmiany w grawitacji
Słońca ściągają na nas zbłąkane meteory i komety. Czy to koniec … – jej
głos chwieje się zauważalnie – czy to koniec świata?
Nie umiem odpowiedzieć, bo wobec
tego widoku grozy wszystkie słowa są zbyt małe, więc tylko mocniej ją
przytulam. Nie chcę, by widziała lęk w moich oczach.
Potem powietrze wibruje, jak od
odległego ryku ojca olbrzymów i odpowiada mu zawodzący chór alarmów
samochodowych.
- Niech będzie koniec – mówi dalej żona głaszcząc wydatny
brzuch - Mam kochanego męża, lada dzień będę miała kochane dziecko. Potem świat
może się kończyć, bylebyśmy tylko umarli razem.
- Wszystko będzie dobrze, Ziemia przetrwała gorsze rzeczy –
niemal sam w to wierzę. Niemal.
- Obiecaj, że odejdziemy razem. Nie chce zostać sama.
Obiecaj.
Blask rozlewa się wokół potopem
czerwieni i pomarańczu, a żar jak podmuch kosmicznego pieca omiata ziemie, gdy
Słońce wynurza się zza horyzontu. Delikatnie, jakby wciąż miało to jakieś
znaczenie, kładę ciało, a potem patrzę jak dymi i paruje trawione otaczającą
nas pożogą. Nie widzę ulatującej duszy, choć bardzo bym chciał.
Już wkrótce nabrzmiałe żarem Słońce, nasz odwieczny
opiekun, obejmie Ziemię swym ostatnim matczynym uściskiem i złoży na jej
obliczu pocałunek śmierci. Co się wtedy stanie z duchami wszystkich ludzi? Czy
na zawsze zagubią się w międzygwiezdnej pustce? Nie wiem dlaczego zastanawiam
się nad takimi kwestiami, być może mój mózg został już subtelnie uszkodzony
wzrastającymi emisjami.
Promieniowanie rośnie lawinowo,
wyczuwam nadejście kolejnej słonecznej flary i ukrywam pomocnicze sensory we
wnętrzu pancerza. Przez chwilę patrzę jeszcze na swoje potężne metalowe dłonie
o dwóch przeciwstawnych kciukach, a potem odwracam się, kierując kroki w stronę
masywnych wrót skrytej wiele pięter pod powierzchnią ziemi krypty. Jestem
człowiekiem i wciąż mam pracę do wykonania.
…
Tulę drobne i pulsujące ciepłem
ciało córeczki do swojej piersi. Napawam się błogim wyrazem jej malutkiej
twarzyczki, gdy z ujmującym spokojem pije mleko. Zastanawiam się jakie ma
szansę przetrwać w upadającym na zewnątrz świecie, nie potrafię się jednak bać.
W tej jednej chwili, w tym momencie bliskości, czuję tylko szczęście.
- Jest piękna, prawda? – patrzę na stojącego w półmroku
męża. Jego zapadnięta twarz wyraża skrajne zmęczenie, ale oczy błyszczą
szczęściem.
- Po pięknej matce – odpowiada.
Nie rozumiem dlaczego to
wspomnienie znajduje się w tym miejscu mojej pamięci. Nie chcę zastanawiać się
do jakiego wniosku prowadzi jego obecność. Odsuwam je na bok i uciekam od
myślenia, to proste gdy w pełni kontrolujesz funkcje swego mózgu. Wspomnienia
obszarów pomocniczych mogę wywołać tylko sam i jedynie wyraźnym poleceniem.
Koniec demonów przeszłości nawiedzających udręczone umysły.
[Polecenie: Skatalogować z etykietą: 07012022, przesunąć do
pomocniczych folderów pamięci]
Wobec nieustannego bombardowania i wzrostu
aktywności Słońca zagrzebaliśmy się pod powierzchnię planety. Setki placówek
naukowych, centrów badawczych i kryzysowych, a także prywatnych schronów,
zapełniło się szczęśliwcami dość bogatymi, lub dostatecznie cennymi dla
decydentów. Na zewnątrz szalały wojny i zniszczenie, akty desperacji i
ostatecznego spotwornienia. Rozbłyski słoneczne uszkodziły sieci energetyczne,
zamarł transport i produkcja. Tajemnicze wirusy uderzyły w zgromadzoną przez
nas wiedzę, podstępnie i początkowo niedostrzegalnie modyfikując utrwalone
zapisy. Wyniki badań zakażone podstępnymi błędami prowadziły do katastrof.
Zmanipulowane dane elektroniczne, sfałszowane fakty drukowanych automatycznie
wydawnictw, wielki informacyjny chaos. Lata strawiono na ponowne potwierdzanie
tego, co było kiedyś dla nas pewne. Czasy apokalipsy, kiedy nikt już nie chciał
wierzyć tekstowi na słowo.
Ludzie nie poddają się jednak
łatwo. W tych chwilach grozy, ostatnich podrygach życia, wspięliśmy się na
wyżyny kreatywności. Odkrycia gwałtownie przyśpieszyły, Ziemia była nie do
ocalenia, ale życie tak. Planeta wypluwała automatyczne sądy pełne danych o nas
i naszym dziedzictwie. Kilkanaście wypraw załogowych trwoniących resztki
bezcennych zasobów rzuciło się do wyścigu o przetrwanie. Zdigitalizowane osobowości
pomknęły w kosmos na skrzydłach innowacyjnych napędów, upakowane w
bezzałogowych aparatach. Lecą ciche i uśpione, zanurzone w cyfrowej
protoplazmie, może ktoś je kiedyś ożywi i oblecze w ciała według recept, które
spisaliśmy tak skrupulatnie. Może gdzieś tam, są życzliwe nam byty?
Potem wszystko ostatecznie runęło.
Oceany odparowały, potężne trzęsienia ziemi odciążonych płyt tektonicznych
zdruzgotały nasze miasta i większość schronów, a atmosfera umknęła w kosmos.
Ponury spektakl zagłady rozpisany na długość jednego pokolenia. Życie, pleniące
się przez setki milionów lat na powierzchni Ziemi, zostało zmiażdżone w
geologicznym mgnieniu oka. Pozostał tylko wyjałowiony glob. I skryci we wnętrzu
najpotężniejszych schronów uśpieni. Pogrążeni w śpiączce ludzie poddani
neurologicznym manipulacjom i chemicznym stymulacjom. Prace ich mózgów
wielokrotnie przyspieszono, śnią całe lata podczas tygodnia rzeczywistej
katalepsji. Drobiazgowe komputery chłoną wszystkie te obrazy, ideę i nowe
koncepcje rojone podczas wirtualnych symulacji życia, zamieniają cierpliwie w
cyfrowy zapis. Być może wśród nich, jakiś genialny umysł bądź ślepy los, zrodzą
receptę przetrwania, lepszą niż wszystko co dały nam elektronowe mózgi superkomputerów.
Nadajniki jakie nadzoruje, nieśmiało wynurzają się spod kopuł pancernych
silosów raz na dobę, by słać te dane w ślad za uciekinierami z Ziemi.
[Katalog: Wspomnienia, Etykieta: 13092027]
Antyseptyczne światła centrum
kryzysowego. Zmęczeni ludzie o zawziętych twarzach. Ciche modlitwy szeptane w
kątach odrapanych korytarzy. Dyskretne automaty porządkowe pobrzękujące cicho,
w rytm buczenia niewydolnej klimatyzacji. Strzegą mnie przed zdziczałym tłumem
na zewnątrz, czy ośrodka przede mną? Nie jestem do końca pewien. Zgłaszam się
do pionierskiego programu przepisywania osobowości. Podobno kilka procent ludzi
ma ku temu naturalne predyspozycje, w ich przypadku zabieg daje pewne nadzieję
na poprawny rezultat. Na innych czekają tylko pułapki cyfrowej psychozy. Ciepły
głos głównego naukowca niczego nie obiecuje, jest jednak dziwnie kojący, niczym
ojcowska bajka szeptana na dobranoc. Dlaczego jestem tu sam, choć przyrzekałem?
Boje się zastanawiać, co to może oznaczać.
Dostałem swoje nowe życie i nowe
ciało pozbawione słabości poprzedniego. Silne i odporne, nieczułe na zwiększone
promieniowanie, niepodlegające zmęczeniu. W sam raz dla opiekuna, który ma
nadzorować placówkę pełną uśpionych ludzi, podłączonych do skomplikowanej
aparatury. Dostatecznie mocne, by dotrzymać złożonej niegdyś obietnicy.
…
Uważam, że to ludzka intuicja każe
mi wyjść na powierzchnię, gdy nie ma ku temu wyraźnych i obiektywnych powodów.
Pancerne wrota krypty otwierają się z trudem, gdy wkraczam na osnutą pyłem
równinę, zostały zapewne uszkodzone podczas ostatnich wstrząsów. Na zewnątrz
korona płomieni buzuje wokół słońca, a jego gigantyczne oblicze zdaje się
wisieć tuż nad Ziemią. Słyszę i widzę jak cierpi trawione chorobą, śpiewa swój
ból w przestrzeń, szukając ratunku. Gwałtowne radiowe spazmy, przeszywający ryk
promieniowania gamma, macki plazmowych wyrzutów chłoszczące próżnię.
Jednak żadna odpowiedź nie
nadchodzi. Kosmos jest zimny i nieczuły. Życie to tylko pył rozsiany w
nieogarnialnych pustkach przestworu. Przycupnięte i nieistotne wobec
wszechobecnej potęgi zniszczenia.
Według niektórych symulacji
przeprowadzonych jeszcze przed ostateczną ucieczką wybranych, nasza gwiazda
wkrótce odrzuci wypalone zewnętrzne powłoki, by stać się magnetarem -
diabolicznym awatarem zniszczenia, piekłem ponad wszelkie ludzkie wyobrażenia.
Z punktu widzenia znanej ludzkości fizyki to niemożliwe, masa Słońca nigdy nie
była dostatecznie duża, jednak to wszystko dzieje się tu i teraz, na moich
oczach. Obcy zranili naszą gwiazdę, zadając jej śmiertelną ranę. Zmuszając by
wbrew sobie pożarła i zniszczyła własne dzieci. Nie było inwazji
nienawistnych istot o odpychających kształtach, nie było potężnych pojazdów
zasłaniających niebo, nie było wojny i nie było do kogo strzelać, by próbować
się ocalić. Nikt nie wykrzyczał nam w twarz naszego wyroku. Gdzieś w odmętach
niemej pustki jakaś bezlitosna wola po prostu wydała wyrok. Tajemnicze
rozbłyski z głębi kosmosu, cienkie jak szydło wiązki promieniowania, innego niż
wszystko co dotąd poznaliśmy, ugodziły naszą gwiazdę. Słońce gwałtownie
zwiększyło swą aktywność i w ciągu dwóch dekad zaczęło zmieniać się w
czerwonego olbrzyma, by pożreć i spopielić wszystko w swym zasięgu.
Po oblanej cynobrowym blaskiem
pustyni przesuwa się w moją stronę długi, czarny cień, jak paluch wyrastający z
chwiejnej sylwetki, która go zrodziła. Obiekt 13-21, podpowiadają moje bazy
danych, nadzorujący placówkę odległą o ponad 30 kilometrów stąd. Bliźniaczy
ośrodek, który przestał nadawać sygnały podczas ostatnich gwałtownych ruchów
skorupy ziemskiej, prawdopodobnie zdruzgotany jej wstrząsami. Tkwiące w naszych
psychikach przywiązanie do cielesności kazało jej wybrać kształt powłoki z
grubsza odpowiadający profilowi kobiety homo-sapiens rasy indoeuropejskiej.
Zbliża się powoli, i nawet we wszechobecnym słonecznym szumie, widzę wyraźnie,
że jest krytycznie uszkodzona. Porusza się powoli i niepewnie, jakby na oślep,
i nie w pełni kontrolując poczynania swego mechanicznego ciała. Gwałtowne
szarpnięcia korpusu raz za razem posyłają jej głowę w szaleńczy,
nieskoordynowany taniec. Mechaniczne epilepsje popsutego automatu.
Z bliska widzę, że sensory 13-21 są
niemal całkowicie uszkodzone, strzela losowo skondensowanymi emisjami
komunikacyjnych mikrofal i chaotycznie omiata otoczenie krótko-zakresowym radarem.
Wybiegam jej na spotkanie i chwytam podrygujący metalowy korpus, obejmujemy się
niczym kochankowie z dawnych filmów. Defekt mechanizmów równowagi szarpie
ciałem 13-21 w gwałtownym spazmie, udaje mi się ją unieruchomić, ale upadamy na
kolana.
Dwoje ludzi klęczy w jałowym pyle
stykając się czołami. Ostatnie stworzenia na powierzchni Ziemi. Żywe
stworzenia. Ludzie. Zapewne tak nie wyglądamy, nasze mechaniczne powłoki -
zwarte, opancerzone i zjeżone girlandami czujników oraz pomocniczych
wysięgników wzbudziłyby instynktowny lęk dawnych ziemian. To nie ma znaczenia.
Wyraźne wspomnienia dawnego życia, nasze własne wyobrażenia o sobie, i ostatnie
biologiczne szczątki kory mózgowej zapieczętowane w pancernych skorupach
czaszek, są dla nas niepodważalnym dowodem.
Wymieniamy skondensowane pakiety
informacji, czule muskamy swoje skany wiązkami identyfikacyjnych danych, jak
pieszczotliwe owady gładzące się czułkami. 13-21 poznaje i przyswaja moje
obserwacje, moje uczucia, a potem powoli i z nieśmiałym szacunkiem, także moje
wspomnienia. Znajdują cichy kąt w sektorach pamięci jej
elektroniczno-organicznego mózgu. Przez chwilę tkwimy niczym w oku cyklonu,
znieruchomiali w sztormie wspólnych emocji. Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej
w historii dwoje ludzi staje się jednym. Wiem, że w dawnym życiu nazywała się
Daria i miała męża, którego zabiło promieniowanie. Ich rybka, spłowiały ze
starości skalar, nazywała się Vanda. Dotykam małego intymnego wspomnienia,
skrytego za kurtynami szalejących namiętności, jak przycupnięte w przerażeniu
zwierzątko. Zachowuje je nietknięte, niemal czule pozostawiam poza pakietem
danych – nikła namiastka indywidualności.
Musisz nas ocalić. Obiecaj.
Udostępniam pełną przepustowość
łączy i otwieram wolne foldery pamięci, a Daria wlewa się w mój umysł
prawdziwym tsunami binarnego człowieczeństwa.
S…
K
A
P
U
J
Ę
F L
J
A U
Ę
R
oz
s
y
pa
ny
ni
czy m antyczne puzzle …
wir wspólnych wspomnień...
Czy retrospekcja tej powłoki to ja,
czy ona? Czy ma to w ogóle jakiekolwiek znaczenie? Przez długi czas badam
reakcje swojego ciała, jak człowiek obudzony po wielu dniach śpiączki w
szpitalu: zakres ruchu, sposoby postrzegania, wspomnienia nie moje, a jednak
moje, jakby na nowo odnalezione.
A potem 13-21 umiera, w każdej
możliwej definicji tego terminu. Jej cybernetyczne ciało zawodzi na poziomie,
który przekracza moje zdolności odtworzeniowe. Biologiczne fragmentu je mózgu
to teraz tylko organiczna pulpa, pusta i pozbawiona jakichkolwiek śladów
elektrycznej aktywności, tak samo jak sformatowany bank pamięci.
Ja, ona, my wstajemy. Słowa nie są
potrzebne, czyż muszę przekonywać sam siebie?
…
[Katalog: Wspomnienia. Etykieta: brak. Polecenie: oznaczyć
datą bieżąca]
Biegnę ścieżką pomiędzy omszałymi
pniami dorodnych dębów. Szumiący park rozpościera się wokół, a ostatnie nitki
porannej mgły delikatnie wirują w ukośnych smugach światła. Trasa kończy się
przy srebrnym vanie zaparkowanym na wąskiej asfaltówce. Zwalniam i zatrzymuję
stoper, z satysfakcją odnotowując czas. Kontroluję puls, a potem zaczynam
lekkie rozciąganie. Mój oddech niemal wraca do normy, gdy w końcu pojawia się
Adam, zasapany i czerwony z wysiłku. Zgina się wpół, podpierając o kolana, i
przez dłuższy czas tylko kręci z podziwem głową.
- Kochanie – sapie – miałem tylko miesiąc przerwy, a ty
jesteś w takiej formie jakbyś ...uff... trenowała co najmniej pół roku dłużej.
- Nie przykładasz się zanadto – rzucam żartobliwie,
rozkoszując się zmęczeniem i entuzjazmem, który buzuje w moich żyłach. Dobry
poranny bieg zawsze tak na mnie działa, koktajlem upojenia własną siłą i
zdziwienia faktem, do jakich postępów mogę zmusić własne ciało. W tych krótkich
chwilach, gdy endorfiny szaleją w mojej głowie jak bąbelki szampana miewam
dziwne myśli i szalone pomysły, którymi sama się zaskakuję.
- Myślę, że powinniśmy sobie kupić rybkę - rzucam od
niechcenia, a Adam robi taką minę jakbym mu właśnie oznajmiła, że jestem w
ciąży.
Moja dychotomia jest konfudująca i
w dłuższej perspektywie uniemożliwia mi optymalne wykonywanie obowiązków.
Dokonuję ostrożnego rozdzielenia splątanych wspomnień, emocji i pulsujących
nadzieją myśli Darii, przesuwając je do pomocniczych folderów pamięci. Placówka
wymaga coraz więcej uwagi, wstrząsy uszkadzają kilka kolejnych newralgicznych
systemów i moja sprawność jest teraz kluczowa. Pomimo zdwojonych wysiłków nie
udaje mi się zapewnić funkcjonowania głównego układu zasilania, reaktor staje
się niestabilny i muszę go wyłączyć. Umiera kolejny śpioch, zgodnie z
przewidywaniami monitora medycznego, zaawansowany wiekowo mózg nie wytrzymuje
potężnej stymulacji chemiczno-elektrycznej. Nawet w chwili ostatecznej
degeneracji wysyła jednak strumienie danych, spijane łapczywie przez procesory
koordynacyjne głównego komputera placówki. W ciągu kolejnych 112 godzin
wstrząsy niszczą kolejne systemy i umiera większość śpiochów. Niepewny czy
nadajniki nie odmówią posłuszeństwa, przygotowuję pakiet danych i, gdy tylko
staje się to możliwe, uruchamiam emisję. Skondensowane dane mkną w pustkę na
skrzydłach mikrofal i laserowych impulsów, w poszukiwaniu drobnych metalowych
łupin, niosących kruche życie poprzez niebezpieczeństwa kosmosu.
Czy jest wśród nich wybawienie, czy
może tylko niejasne i mroczne sny, nieczytelne jak prześwietlone fotografie?
Mógłbym spróbować je zanalizować i to sprawdzić, ale nie chcę tego robić. Dla
mnie i tak nie ma to znaczenia. Do końcowej wiadomości dołączam pozdrowienia.
Ostatnie ludzkie słowa jakie oderwą się od Ziemi. Krótkie błyski latarni
pochłanianej przez nicość, rozpaczliwy oddech wymarłego świata. Nie sądzę, by
instrumenty nadawcze były zdolne do ponownego uruchomienia.
[Katalog: Hipotezy. Etykieta: Moje człowieczeństwo]
Czy to obecność 13-21, niedawno
rozdzielone przeze mnie połączenie umysłów, jest powodem powstania takich
myśli? Jestem pewien, że wcześniej nie miałem żadnych wątpliwości dotyczących
swego człowieczeństwa. Mam przecież wyraźne wspomnienia wizyty w centrum
kryzysowym i widoki zabiegów transferu umysłu. A może oszukuje sam siebie i
świeże spojrzenie Darii pozwala mi dostrzec tylko to, czego obawiałem się od
dawna, odsuwając wnioski i przenosząc je do trudno dostępnych katalogów?
Wspomnienia przecież nic nie znaczą, mogą być równie sztuczne co ciało.
Zasadnicze pytanie, którego zawsze
się bałem brzmi: czy faktycznie byłem kiedykolwiek człowiekiem? Czy w pancernej
puszce mojego sztucznego ciała rzeczywiście zamknięto, tak jak mi powiedziano,
fragmenty mojego mózgu? Logika podpowiada, że byłoby to niecelowe i prowadziło do
istotnego osłabienia projektu – krucha materia ludzkiego ciała wymaga wszak
dodatkowych osłon, wydajnych systemów chłodzenia, i sposobów odżywiania komórek
biologicznych. Implikacja dodatkowa: jeśli nie mam komórek biologicznych w
mózgu, to być może nigdy nie miało ich tam być? Jestem od początku tylko tworem
sztucznym, artefaktem którego elektroniczny mózg zaprogramowano, by myślał o
swej ludzkiej proweniencji, co mogłoby wpłynąć na zwiększenie motywacji, a tym
samym na skuteczność moich działań. Takie zabieg dawałby sztucznej inteligencji
pewną bazę osobowościową i pozwalał wytłumaczyć znaczenie własnej egzystencji,
uniknąć rozpraszających rozważać typu: po co tu jestem, czym mnie stworzono?
Wmawiam sobie, że gniew jaki we
mnie budzi taki wniosek jest jawnym dowodem jego nieprawdy. Jestem świadom
zagrzebanych głęboko w moich obwodach instrukcji dotyczących mechanicznego
ciała, w jakie mnie obleczono. Nie zamierzam po nie sięgać. Zapewne zawierają
kłamstwa obcych, które mają mnie osłabić. Są zakażone, zatrute jadem
manipulacji.
Jeśli to twoje obawy Dario, to
ocalę cię tak jak obiecałem. Z całą pewnością jesteśmy ludźmi.
[Polecenie dodatkowe: zniszczyć katalog]
Pomimo niemal całkowitego zaniku
zasilania trzech śpiochów wciąż trwa, uparcie śnią swe przyspieszone życia, i
tylko ja jestem świadkiem tych zmagań. Zostaje z nimi do końca, delikatnie
ściskam ich dłonie, gdy gasną jeden po drugim. Potem zapada mroczna cisza,
odcięte od zasilania awaryjnego mechanizmy zamierają protestując nieśmiało, a
ciemność wypełnia wszystko wokół miękkim tchnieniem. Mógłbym tu zostać,
prawdopodobnie nawet kilka tygodni, samotny cerber na straży grobowca, nie
widzę w tym jednak żadnego sensu po śmierci śpiochów. Opuszczam mroczne łono
podziemnego schronu, z trudem przedostaję się przez awaryjne wrota i
strzaskanymi schodami wspinam ku powierzchni na spotkanie przeznaczenie.
…
Mogę zwolnić reakcje biochemiczne i
elektryczne zachodzące w mózgu, rozciągnąć tę chwilę w subiektywnie odczuwalne
10 lat, ale tego nie robię. To byłaby żałosna ucieczka. Temperatura wzrasta
gwałtownie, gdy Słońce wyciąga ku Ziemi swój ognisty palec. Ostatni pocałunek,
dla pamięci wszystkiego co było i przeminęło przed jego cierpliwym obliczem.
Ciała żarzą się, „dymią” i zapadają w sobie – puste skorupy popiołu, łapczywie
pochłaniane przez nienasyconego olbrzyma. Nie widać już gwiazd, nie widać
ciemności kosmosu, są tylko wirujące smugi płomieni i spazmy twardego
promieniowania bombardującego mój pancerz jak pociski kartaczy. Fale radiowe
piekielnych zakresów omiatają mnie, jakby zdziwiona gwiazda pytała czemu wciąż
tak zawzięcie trwam. Czuję jak pod stopami udręczona Ziemia protestuje
gwałtownymi wstrząsami.
Wciąż jestem człowiekiem.
Promieniowanie smaży moje sensory
optyczne. Przez chwilę słyszę jeszcze radiowy szum Słońca, agonalny ryk tytana
w dniu jego kresu, który raptownie urywa się, w chwili gdy milknie odbiornik.
Już nic nie łączy mnie z otaczającym światem, jestem od niego odgrodzony, gdy
jeden po drugim umierają moje zmysły. Zdruzgotana skorupa, której uparcie
trzyma się życie.
Skupiam się na komunikatach
docierających do mojej świadomości z systemów internalnych. Temperatura
zewnętrznych części pancerza przekracza już 600 stopni Celsjusza i gdyby ktoś
mógł mnie teraz widzieć, dostrzegłby gorejącego ducha ognia, płomienistą
statuę, przerażającą jak sam herold Armagedonu.
To już nie ma znaczenia. Słońce
wypala mi twarz, nie widzę, nie słyszę i nie czuję piekielnego dotyku żaru na
swym metalicznym ciele, lecz wewnętrzne żyroskopy sygnalizują, że wciąż stoję.
Systemy alarmowe wyją w mojej głowie jak opętane, kaskady cyfr przesypują się
niczym ziarenka w klepsydrze, pulsują rozpaczliwą czerwienią. Przeciążony układ
chłodzenia odmawia posłuszeństwa i wiem, że za 3,76 sekundy resztki moich
ludzkich tkanek ukryte wewnątrz pancernej puszki mózgu obrócą się w popiół.
Wciąż jestem człowiekiem.
Ostatnim na Ziemi. Obiecałem.
Tulę wspomnienia 13-21, owijam je
czule pakietem swoich najcenniejszych emocji i odczuć, rozpaczliwie
przemieszczam z biologicznych partii mózgu do monokryształowego, krzemowego
sarkofagu procesora sterującego. Delikatny lęk jaki odnajdujemy w tej chwili
pośród naszych doznań, jest nieoczekiwanym odkryciem. Przez chwilę wypełnia nas
dziwne uniesienie, jakbyśmy u kresu istnienia znaleźli ostateczne potwierdzenie
swego człowieczeństwa. Chcemy wierzyć, że jest to tylko nasze odczucie, a nie
litościwe znieczulenie twórców tego ciała, przewidziane na dzień naszego
odejścia - złoty strzał cyfrowej kokainy. Potem słońce nas pożera, a ciemna
zasłona opada na całe nasze jestestwo. Wspomnienia wypalają się i ulatują w
pustkę, gdy bezlitosne inferno trawi nas i odsłania warstwa po warstwie, jak
obieraną cebulę. Pozostają ostatnie rozpaczliwe myśli, strwożone i drobne
niczym przerażone myszki osaczone w kącie. Nasze ciało na zewnątrz zapewne
pieni się w piekielnym żarze, płacze topioną plastalą, rozpływając w
bezkształtna bryłę.
Krzem wewnątrz ceramitowej puszki
wytrzymuje nieco dłużej.
Wciąż jesteśmy ludźmi.
[Warning!]
[Main Power Source
Disable]
Dawno temu we włoskich Pompejach
odkopano szkielety dwójki ludzi przykrytych popiołem, gdy ogarnęła ich fala
piroklastyczna wybuchu Wezuwiusza, wciąż objęte i utrwalone na wieki.
Za miliard lat odmienne obecności
znajdą nasz odcisk …. dwie ludzkie dusze wytrawione … na wieczność w tkance
wszechświata …. w miejscu gdzie niegdyś …
[Critical Status]
… była/jest/będzie …. Ziemia.
[Critical Status]
Wciąż jesteśmy…
Wciąż…
[-]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz